AUTOR: Kaja Cudak
Bóg rodzi się w ciszy
Panuje absolutna cisza, tylko ręce migają jak oszalałe. Kapłan wita zebranych znakiem krzyża. W podziemiach kościoła św. Aleksandra w Warszawie się, jak co niedzielę o dziesiątej, rozpoczyna Msza święta dla głuchoniemych.
Akt pokuty, czytanie Ewangelii, wyznanie wiary – to wszystko dzieje się poza mną. Nie rozumiem żadnego ze znaków. Szczupła elegancka blondynka w okularach patrzy z wyrzutem. Nagle dotyka mojego rękawa, wykonując dłońmi piruet.
– Co powiedziała? – pytam stojącej obok tłumaczki.
– Dlaczego milczysz? – szepce mi do ucha. – Nie wstydź się!
Święto radości
Patrząc na ludzi, którzy mówią w tylko sobie znanym języku trudno nie poczuć się wyobcowanym. Dopiero uśmiech kapłana na znak pokoju sprawia, że z rąk do rąk wędruje ciepło.
– Czy wiesz jaka to radość być tutaj? – pyta Teresa, gdy wychodzimy z kościoła. – Na co dzień tylko Bóg mnie słyszy.
Wcześniej było inaczej. Pierwszego dnia Nowego Roku 2003 Teresa obudziła się tak jak zwykle, ale zaskoczyła ją cisza. Biegiem się ubrała, poszła do sąsiadki. Nie usłyszała otwierania drzwi. Zobaczyła tylko rozedrgane usta, a zaraz po nich ręce i oczy, w których zalśniły łzy. Rozpoczęły się wizyty w szpitalach. W końcu diagnoza: nagła obustronna głuchota, wobec której lekarze byli bezradni.
– Dostałam rentę, ale nikt mnie nie zapytał, jak się czuję – opowiada. – Kończyłam sześćdziesiąt pięć lat, siedziałam sama w domu i czułam, jak po raz drugi, od śmierci męża, umieram. Od wewnątrz. Nie mogłam oglądać telewizji, posłuchać radia, pozostały mi jedynie filmy na DVD, jednak po którejś wizycie w wypożyczalni zrezygnowałam. Wzrok sprzedawcy za bardzo bolał: O patrzcie, niemowa, i ogląda filmy – wspomina. – Z każdym dniem coraz bardziej czułam wokół siebie litość i współczucie graniczące z pogardą. W końcu przestałam kupować gazety, do kiosku też musiałam iść z kartką. Wy, słyszący, nie rozumiecie, jakie to upokarzające tłumaczyć się ze swojej inności. – spuszcza oczy.
Sąsiadka zza ściany zaproponowała Mszę dla głuchoniemych.
– Nie wiem dlaczego dałam się wyciągnąć, ale może tak właśnie miało ze mną być? – zastanawia się Teresa. – Gdy poszłam z nią pierwszy raz, byłam oszołomiona. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu głuchoniemych. Przez cały tydzień ten las rąk żył we mnie, bałam się go, ale jednocześnie coś mnie ponaglało: „Idź tam i zobacz” – opowiada. – Wróciłam, ale już sama. Trochę z przekory, że nie potrzebuję opieki. Czułam się niepewnie, bo nie byłam tak szybka jak inni, moje dłonie były jak z drewna, a język wciąż chciał śpiewać, ale jakoś dotrwałam do końca. Dopiero po miesiącu poczułam się pewniej, raźniej – przyznaje. – Dzisiaj do świętego Aleksandra przychodzę jak do domu, bo tutaj znalazłam swoje miejsce na ziemi. Spotkałam życzliwych ludzi, tak samo naznaczonych przez los. Odkryłam, że razem możemy więcej. – Restauracje, parki i muzea są wciąż otwarte dla nas, o ile idziemy zwartą grupą, wśród której jest ktoś, kto mówi – zaznacza. – Ale zawsze jest ciekawsze życie, niż to w czterech ścianach w absolutnej ciszy.
Nagłe otwarcie oczu
Patrząc na Kamila, postawnego blondyna w bluzie, z bejsbolówką na głowie trudno uwierzyć, że jest głuchoniemy. Zdradzają to tylko martwe usta i szybujące w górę ręce.
– Skopałem swoje życie. Wszystko było zabawą. Nie zależało mi na szkole, zamiast niej wolałem przesiadywać na ławkach albo włóczyć się po klubach. Żyłem od popołudnia do popołudnia, ważni byli tylko kumple i głupie popisywanie.
Uważa, że za to spotkała go kara – głuchota, którą spowodował wybuch noworocznej petardy.
– Leżałem w szpitalu i nie wiedziałem, czy jeszcze żyję, czy już jestem martwy – wspomina Kamil. – Wydawało mi się, że oglądam jakiś film ze sobą w roli głównej. Przez kilka miesięcy wegetowałem, dopiero matka postawiła mnie na nogi, zapisała do liceum dla głuchoniemych, kazała się uczyć, raz w tygodniu załatwiła korepetytora języka migowego – wylicza. – Ale to nic nie dało. Buntowałem się, nie chciałem mówić tym językiem, po szkole uciekałem w fajki i alkohol. Matka przerażona, że chcę się zabić, siłą zaprowadziła mnie na Mszę do kościoła. „Stój i patrz” powiedziała, ściskając mnie za ramię. Stałem jak kołek i niczego nie czułem poza znużeniem. Przez cały rok chodziłem do szkoły i na spotkania do kościoła, ale nic się nie zmieniało. W dniu odebrania świadectwa dowiedziałem się, że pójdę na pielgrzymkę do Częstochowy.
Kamil wpadł w furię, błagał matkę o cofnięcie decyzji, ale klamka zapadła.
– Przez pierwszy tydzień zachowywałem się jak robot. Robiłem wszystko, co mi kazano, ale byłem nieobecny. W drugim tygodniu zachorowałem. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że nie poradzę sobie sam. Powoli zacząłem rozmawiać z innymi. Zdziwiłem się, że wokół mnie było tyle fajnych osób. Chłopaki, dziewczyny, nawet ksiądz, którego wcześniej lekceważyłem – przyznaje.
To właśnie on wyrwał Kamila z matni.
– Zapytał , dlaczego odwracam się od Boga. Powiedziałem, że nikt nie jest w stanie mi pomóc. Opowiedział mi, że Jezus też był tak samo jak ja zepchnięty na margines, chociaż był zdrowy. Mówił do innych, ale nikt go nie rozumiał. Tak jak wtedy, gdy ja mówię językiem migowym do ludzi wokół. Wtedy otworzyły się moje oczy. – Kamil kreśli w powietrzu kolejne słowa. – Bóg, którego tutaj spotkałem, był inny od tego, którego znałem, jako słyszący. Konkretny, silny i wojowniczy. Prawdziwy twardziel, taki jaki powinien być głuchoniemy, bo my nie jesteśmy kozłami ofiarnymi – rzuca. – Po powrocie do domu kupiłem zeszyt i zapisałem w nim: „Nigdy nie będziesz zdrowy, ale nie będziesz też słaby”. Tymi słowami staram się żyć na co dzień – zapewnia, pokazując kolejne kartki, na których zapisane są rzeczy, których się nauczył od tamtej pory: malowanie na szkle, trzysta nowych słówek z niemieckiego, gra w makao, zaawansowany Corel.
– Duszpasterstwo głuchoniemych to dla mnie spotkanie z Bogiem – dorzuca Kamil. – I z grupą przyjaciół. Jesteśmy tacy jak inni, rozmawiamy, żartujemy, mamy małe i duże problemy. Jeśli podoba nam się dziewczyna, tak samo flirtujemy z nią jak osoby słyszące, wysyłamy e-maile i SMS-y, chodzimy na randki, kupujemy kwiaty. Spotykamy się razem w męskim gronie, gadamy przy piwie o sporcie, samochodach. Czasem wyskakujemy na siłownię, tańczymy break-dance albo malujemy. Jeśli nawet coś nam się nie udaje, to się nie zrażamy. Tylko ten, kto chce być niepełnosprawnym, staje się nim.
Być jak wszyscy
Na wtorkowych spotkaniach w sali u św. Aleksandra w Warszawie rzadko kto się żali. Wszyscy się do siebie uśmiechają, jest wesoło, ktoś częstuje zebranych czekoladą, ktoś inny stawia ciastka. Lecz prawdziwym pokarmem jest tu Słowo Boże i poczucie bliskości, którego tak bardzo brakowało Ani, szczupłej 35-latce w jasnobeżowym kaszmirowym płaszczu i czarnych szpilkach.
– Urodziłam się głucha, ale nigdy nie czułam się przez to gorsza – mówi ze spokojem. – Wiedziałam, że w kraju czeka mnie najpodlejsza praca i rola popychadła. Dlatego zaraz po maturze wyjechałam do rodziny w Anglii i rozpoczęłam studia na ekonomii – opowiada.– Po obronie wróciłam do Warszawy. Znalazłam pracę jako tłumaczka w wydawnictwie, któremu nie przeszkadzała moja niepełnosprawność. Wynajęłam mieszkanie. Miałam zawód, pracę, pieniądze, ale nigdzie nie mogłam pójść – ludzie odsuwali się ode mnie albo wytykali palcami. To bolało – wyznaje. – Zacisnęłam zęby, ale im dłużej tutaj żyłam, tym bardziej czułam się nieakceptowana – w Anglii tego nie było. Czas mijał, a ja coraz bardziej uciekałam w pracę. Aż pewnego dnia dostałam e-maila od koleżanki z wiadomością o Mszach dla głuchoniemych u ojców dominikanów. Roześmiałam się, bo ostatnim miejscem, w jakim widziałabym siebie, niepraktykującą katoliczkę, był kościół – przyznaje.
Jednak myśl o spotkaniach wracała. Była natrętna, aż pewnego dnia nastąpił przełom.
– Poszłam do kościoła tylko z nudów. Przez całą Mszę patrzyłam na zegarek, chociaż nigdzie się nie spieszyłam. Paraliżował mnie strach. Czułam się jeszcze bardziej wyobcowana niż na mieście. Nie chciałam być kojarzona z grupą ludzi takich jak ja – opowiada. – Po Mszy zatrzymał mnie młody chłopak. Mówiłam, że jestem bardzo zajęta, mam dużo pracy i nie będę tutaj przychodzić. Spojrzał na mnie, pytając: „O co ci chodzi? Myślisz, że jesteś lepsza od nas?” To dało mi do myślenia, zostałam – przyznaje. – Tutaj jestem taka jak wszyscy. Jestem normalna. Do końca.
Rodzina, w której się wzrasta
– Trudno powiedzieć jak wyglądałaby moja przyszłość, gdybym nie trafiła do parafii – Teresa, nie potrafi ukryć łez wzruszenia. – Stałam się znów pewna siebie, silna i potrzebna. Narodziłam się na nowo i chciałabym, aby wszyscy o tym wiedzieli – dodaje.
– Tylko tutaj kończy się stare i zaczyna nowe życie. Świadome, lepsze, we współpracy z Bogiem – przyznaje Kamil.
– Kościół to wielka rodzina, a wspólnota głuchoniemych to rodzina, w której się wzrasta, bo Jezus jest w każdym z nas – dopowiada Ania. – Tylko że nasz Bóg rodzi się w ciszy.
Imiona bohaterów zostały zmienione
Msze święte dla głuchoniemych
w wybranych kościołach w Polsce:
Kościół Opatrzności Bożej w Bielsku-Białej
Kościół św. Rafała Kalinowskiego w Dąbrowie Górniczej
Kościół św. Antoniego w Gdyni
Kościół św. Stanisława bp. w Kielcach
Kościół św. Jana Chrzciciela w Malborku
Kościół św. Jana Jerozolimskiego w Poznaniu
Kościół św. Aleksandra w Warszawie
Kościół akademicki św. Józefa w Tarnowie
Kościół Świętej Rodziny w Zakopanem
ŹRÓDŁO: