Autor: ks. Józef
Opisać Święta Bożego Narodzenia we wspólnocie klasztornej to zadanie dość trudne. Racja pierwsza i zasadnicza – każdy inaczej przeżywa takie dni świąteczne. Druga trudność, to fakt, że w każdym zakonie czy zgromadzeniu istnieją pewne zwyczaje czy tradycje, nieobecne w innych. Trzecia – co się rzadko akcentuje: święta dla nas kapłanów, zakonników to czas najbardziej wytężonej pracy. Nie tylko przed świętami, gdy trzeba godzinami siedzieć w konfesjonale, ale i w same święta. Poza zwykłym porządkiem Mszy św. bywają przecież śluby czy też chrzty. A zatem dodatkowe Msze św. i dodatkowa praca. Oczywiście w święta zawsze więcej ludzi w kościele i więcej do Komunii św., a nie wszędzie są świeccy szafarze. Niemniej – ponieważ ma to być moja opowieść, to niechaj będzie. Pozwolę sobie podzielić to na trzy „etapy”: seminarium, święta w dużej parafii i przezywanie świąt w małej parafii czy też na obczyźnie.
1. Seminarium
Minęło 30 lat gdy przekroczyłem progi klasztoru i seminarium jednocześnie. Wiadomo, że wszystko wtedy jest nowe i nowe było również przeżywanie świąt.
Atmosfera przygotowań porównywalna do tej domowej, rodzinnej. Doświadczyłem, że nie na darmo mówi się o „rodzinie zakonnej” tylko skala jest nieporównanie większa, jako że klasztor jest olbrzymi i zakonników była ponad setka łącznie z seminarzystami. To co jest niezmienne to początek wigilii w klasztornej czy też seminaryjnej kaplicy. Nieszpory bądź Msza św. wigilijna w czasie której odnawia się zakonne śluby. „Ja … (tu padało nazwisko) odnawiam śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa … itd. To robiło wrażenie wtedy, gdy jeszcze nie czyniłem tego, czyli w postulacie i nowicjacie i robi do dziś, gdy lata całe upłynęły już w zakonnej klauzurze. Po skończonej liturgii schodzimy się w refektarzu, czyli zakonnej jadalni, gdzie następuje złożenie życzeń. Najpierw zastępca przełożonego składa takie życzenia Przełożonemu, a potem Przełożony całej wspólnocie. Po tych ogólnych następuje łamanie się opłatkiem każdego z każdym. W dużych wspólnotach trwa to dość długo, ale nie ma pośpiechu, wszak do Pasterki czasu dużo. Gdy już wszyscy ze wszystkimi się połamią następuje to co i w każdym domu, a zatem można zasiąść do stołu. Co mnie bardzo uderzyło wtedy – choć i w domu śpiewaliśmy dużo kolęd – to śpiewanie kolęd i to na głosy. Trwała ta wigilijna „uczta” dość długo. Potem każdy miał swój wolny czas do wykorzystania. Jedni w kaplicy medytowali nad tym co przeżyli i jeszcze przeżywać będą, inni w mniejszym gronie spotykali się oczekując na magiczną północ. Pasterka musiała wybrzmieć w tym przepięknym kościele, wypełnionym po brzegi, a nawet poza kościołem sporo stać musiało.
W tamtych czasach z seminarium nie wyjeżdżało się do domów rodzinnych na święta, zatem i świętowanie następnych dni odbywało się w tych samych murach. Nie było ograniczenia w oglądaniu telewizji, ale pamiętajmy – były wtedy 2 programy tylko. Było też sporo prasy do czytania i oczywiście możliwości rozmów każdego z każdym, czy też w mniejszych grupkach spotkania przy kawie, jakimś cudem i trudem zdobywanej przez naszych wychowawców.
Ten styl czy też doświadczenie świętowania przeniosłem po święceniach do konkretnych klasztorów i pracy w parafii. Istotnym elementem zawsze była Wigilia, reszta to już zwyczajna duszpasterska praca.
2. Parafie duże
Wigilia nie różniła się za bardzo od tego co było seminarium, z tym, że Msza św. była w kościele dla osób samotnych i po niej łamanie się opłatkiem w kościele, zanim zaczęliśmy swoją zakonną wigilię. Tu już mniejsze grono współbraci, ale również zróżnicowane, wszyscy odnawiamy swoją zakonną profesję, a Przełożony przy okazji życzeń robi też swoisty rachunek sumienia i przeprasza za błędy i niedociągnięcia. Wieczerza przeciąga się w śpiewie kolęd, ale mamy też świadomość, że będą dwie Pasterki, bo inaczej kościół żadną miarą nie pomieściłby wiernych. Zatem wisi już nad nami widmo pracy duszpasterskiej. I tak począwszy od 22.oo mieliśmy zajęcia do 20.oo dnia następnego. Bywało, że mieliśmy licząc z Pasterkami 12 Mszy św. które trzeba też obsłużyć w konfesjonale i podawaniu Komunii św. Tak więc dzień świąteczny dla naszych wiernych, był dla nas dniem bardzo wytężonej pracy. Owszem, staraliśmy się, by obiad był wspólny jak również przestrzegano tego, że w pierwszy dzień Bożego Narodzenia nie chodziło się nigdzie w gości. To był dzień „rodzinny”, dlatego po skończonych zajęciach w kościele można było spotkać się we wspólnocie, by się sobą uradować. Jednak wciąż gdzieś tam była świadomość, że jutro znów jest dzień świąteczny i znów sporo pracy w kościele, zatem tylko najbardziej wytrwali i najmłodsi pozwalali sobie na długie nocne rozmowy.
Większość mojego kapłańskiego i zakonnego życia upłynęła właśnie w takich miejscach, gdzie więcej było pracy niż świętowania w potocznym rozumieniu.
3. Parafie małe … i obczyzna
Tu łatwiej było o świętowanie rozumiane jako odpoczynek w sam dzień Bożego Narodzenia. Bowiem po ostatniej Mszy św. przedpołudniowej, można było pójść na spacer do lasu czy też posiedzieć ze współbraćmi aż do wieczornej liturgii. Mniejsza również wspólnota, bo zaledwie kilkuosobowa pozwalała na lepsze poznawanie się na co dzień, a zatem i na świętowanie w rodzinnej atmosferze. Oczywiście czasy się zmieniły i mniej pisze się tradycyjnych życzeń nawet w klasztorach, nie ma więc aż takiej okazji do czytania świątecznych listów, jak bywało dawniej, gdy przełożony wykładał je wszystkie w Wigilię na stole w Sali wspólnej. Z wiekiem ogarnia człowieka lekka nostalgia za tym co (chyba) bezpowrotnie odeszło czy też na naszych oczach odchodzi.
Jeśli miałoby to być, a w jakimś sensie jest, moje własne wspomnienie świąt we wspólnocie zakonnej, to musiałbym wspomnieć również święta spędzone na obczyźnie, wśród emigrantów. Był to czas gdy Europa nie była jeszcze zjednoczona, wciąż granic strzegły mocne patrole, choć już czuć było, że nadchodzi coś nowego.
Tęsknota Polaków za tym co w świętach Bożego Narodzenia najbardziej polskie była bardzo widoczna. Oni robili wszystko, by święta były takie jak kiedyś w ich rodzinnych domach. Jednocześnie spotykały się różnorakie tradycje, bo parafianie w naszej Polskiej Misji byli z rozmaitych regionów Ojczyzny. Była w tym swoistego rodzaju trudność, ale i bogactwo.
Wrażeniem niezapomnianym była Pasterka, na której można było dostrzec nawet obcokrajowców nie wyłączając Murzynów (teraz pewnie poprawność polityczna każe napisać – Afrykańczyków) czy Japończyków. Tak im się podobały polskie kolędy, śpiewane nie przez jakiś tam chór czy scholę, ale wszystkich obecnych w kościele.
Natomiast w te dni szczególnie doskwierała samotność i poczucie, że jednak jest się z dala od bliskich, w obcym kraju, który świętuje inaczej. Po zakończeniu liturgii w kościele wracało się do pustego domu i … świętować można było tylko z Nim (a może trzeba napisać – Bogu dzięki!). Niemniej było to doświadczenie swoistego opuszczenia, „bezdomności” współbrzmiące z Betlejem. Oni też nie byli u siebie.
Każde ze świąt przeżytych poza Polska były inne i można powiedzieć, było coraz łatwiej, bo i granice się otworzyły.
Gdyby pokusić się o jakieś podsumowanie, trzeba by powiedzieć, że nie powinno się przenosić świętowania takiego w potocznym rozumieniu do życia klasztornego. Grozi to bowiem, że wierni odczują, że księża zrobili sobie „święto”. Powtórzę – dla nas jest to przede wszystkim czas wytężonej pracy, po to, by inni mogli przeżyć święta jak najbardziej religijnie. Być może to nienormalne, ale za dobrze przeżyte święta uznaję te, po których jestem faktycznie zmęczony! I to nie z innego powodu, jak z obecności ciągłej w kościele i posługi wiernym. Przypuszczam jednak, że odstaję „od normy”. Niemniej chciałbym pozostać w tym sensie nienormalnym.