Mówienie źle o Kościele to ostatnimi czasy pewien standard. Zwłaszcza w mediach. Może więc słowa „Kościół naszym domem”, które prowadzą nas przez obecny rok duszpasterski, powinny być inspiracją do odsiania ziarna od plew i zobaczenia tego, co jest istotą Kościoła, odkrywania tego, co w nim najlepsze i najpiękniejsze. Przede wszystkim odkrywania, że człowiek potrzebuje Kościoła, choć czasem sobie tego nie uświadamia.
Kilka lat temu rozmawiałem z dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Od wielu lat była związana z parafią, aktywnie działała w grupie młodzieżowej. W rozmowie pojawiły się jednak pewne pretensje do Kościoła. Nie trzeba było dużo czasu, by odkryć, że w większości były one oparte na wizerunku Kościoła budowanym przez media. Zadałem wtedy pytanie, czy ona osobiście zna takich księży, jak ci, o których właśnie mi mówi. – No, nie… – słyszę. Kiedy zapytałem, jakich księży w życiu poznała, jacy pracowali w jej parafii – tak z imienia i nazwiska – okazało się, że jedni byli może mniej, a inni trochę więcej lubiani, ale można było spokojnie powiedzieć, że byli to dobrzy kapłani. O tych gorszych, słyszała tylko z telewizji.
Ta historia, opowiedziana w pewnym uproszczeniu, pokazuje problem, z jakim nieustannie się zmagamy. Potrafimy bezkrytycznie przyjmować to, co mówi się o Kościele w mediach, a mamy trudności, by zobaczyć dobro, dzień po dniu wybijające z tego źródła, którym jest nasza parafia, i dziękować Panu Bogu za tysiące kapłanów gorliwie służących w naszych wspólnotach. Gdy jeden ksiądz dopuści się jakiegoś niegodnego czynu, od razu słyszymy, że taki jest Kościół. Gdy jednak mówi się o nadzwyczajnej akcji konkretnego kapłana, o pracy sióstr zakonnych z ciężko upośledzonymi dziećmi, której nikt inny by się nie podjął, lub o dobroczynnej działalności Caritas – prawie się nie zdarza, by ktoś w mediach powiedział: to jest Kościół. To tylko jakiś ksiądz, jakieś siostry, instytucja o nazwie Caritas, która zdaje się działać sama z siebie. A przecież w każdym z tych przypadków mamy do czynienia właśnie z Kościołem, który nie jest abstrakcją. Właśnie w ludziach okazuje się święty i, niestety, również grzeszny.
Trzeba uczyć się takiego wnikliwego i krytycznego patrzenia, które pozwoli nam nabrać dystansu, gdy chodzi o przyjmowanie różnych informacji, oraz uwolni nas od uogólnień i krzywdzących ocen Kościoła i w ogóle każdego człowieka. Kto szuka dobra i potrafi dostrzegać to dobro nawet w prozaicznych sytuacjach, sam staje się coraz lepszy i tym dobrem obdarza też innych. Kto karmi się złymi informacjami, rozpamiętuje je i przekazuje – sam staje się coraz gorszy.
Odkrywanie Kościoła
Połowa lat osiemdziesiątych. Piesza pielgrzymka na Jasną Górę. Któregoś dnia naszą grupę opuszcza Michał, który musi jechać na zaplanowany wcześniej obóz spadochronowy. Za nami już kawał drogi, Częstochowa coraz bliżej, tam jednak wszystko zapłacone i załatwione, więc musi opuścić grupę i porzucić pielgrzymkową drogę. Przeżywamy smutne rozstanie, zwłaszcza że jest znakomitym gitarzystą i będzie go wszystkim w grupie brakowało. Odczytujemy to także w kategoriach trudnych wyborów. Młodzieńczy radykalizm każe pytać: sport czy Chrystus? Życie bardzo szybko przynosi jednak zupełnie niespodziewane rozwiązanie. Bodaj już następnego dnia Michał wraca do grupy i dalej idzie z nami.
Po wielu latach od tamtego zdarzenia pytam go, co się wówczas wydarzyło? – Właściwie już w autobusie wiedziałem, że źle zrobiłem – wspomina. – Im dłużej jechałem w stronę domu i myślałem o tym obozie, tym gorzej się czułem. Kiedy wieczorem poszedłem na Mszę św., nie miałem już żadnych wątpliwości, co mam zrobić. Następnego dnia rano wsiadłem w autobus i wyruszyłem z powrotem na pielgrzymkę – mówi Michał Garstecki, dziś mąż Agnieszki, ojciec czwórki dzieci, muzyk i producent muzyczny, prowadzący studio nagrań. Michał na tej pielgrzymce w jakimś sensie pozostał, wciąż na pielgrzymkę chodzi – za kilka lat, jak Bóg da, pójdzie po raz 30. Co roku, wytrwale dzwoni do mnie i pyta: „Może byś znowu z nami poszedł?”. Tam ma swoje korzenie jego małżeństwo i jego stosunek do Kościoła, który nie jest dodatkiem do życia jego rodziny, ale jej fundamentem.
– Ja Kościół tak naprawdę wciąż odkrywam – mówi Michał. – Od półtora tygodnia wstajemy codziennie z żoną o szóstej i odmawiamy brewiarz. Na początku ten pomysł wydał mi się kompletnie „odjechany”. Uważałem, że jest nierealny. Mówiłem sobie, że o 12.00 w południe padnę na pysk i nic już więcej nie zrobię. A teraz… czuję się tak, jakbym zaczął oddychać. To jest dla mnie nowe odkrycie. Mimo że wiedziałem, co to brewiarz i zdarzało mi się go odmawiać, nagle odkryłem jakąś nową rzeczywistość. Cały dzień się teraz zmienił. Ma zupełnie nowy sens. Przesuwa nas w kierunku nieba.
Nasza rozmowa, choć znamy się od ponad 27 lat i mówimy o sprawach w gruncie rzeczy dobrze nam znanych, ma w sobie niezwykłą świeżość. Taką, która bierze się właśnie z wiary, że Bóg jest i działa w naszym życiu, dzięki temu, że jesteśmy w Kościele, że ten Kościół jest naszą matką. Michał raz czy drugi zwraca uwagę, że nie chciałby, aby w tym, co mówi, odczuwało się jakiś patos, zadęcie. Podkreśla, że to, co opowiada, to w gruncie rzeczy osobiste doświadczenie spotkania z Bogiem poprzez wydarzenia życia. To przecież nie my dajemy coś Panu Bogu, ale on nas obdarza swoją łaską. On jest w centrum tej historii nawet wtedy, gdy człowiek mówi o sobie i skupia się na swoim życiu i doświadczeniu.
We wspólnocie
Kiedy na świat przyszło drugie dziecko Michała i Agnieszki (dziś mają ich już czworo – trzech chłopaków i jedną dziewczynkę), życie ich rodziny niespodziewanie nabrało nowych wymiarów. Marysia przyszła na świat jako dziecko z zespołem Downa.
– Narodziny Marysi to był moment, kiedy naprawdę, tak „na maksa”, poczuliśmy, co znaczy mieć wiarę i być we wspólnocie Kościoła – wspomina Michał. – Po takim „strzale”, jakim są narodziny niepełnosprawnego dziecka, ludzie próbują się często pozbierać przez długie lata, a czasem w ogóle nie są w stanie tego zrobić. Myśmy się z Agnieszką pozbierali w kilka tygodni. Pierwszy moment jest taki, że człowiek chciałby umrzeć. Pamiętam, że chciałem wtedy zniknąć – to jest chyba najlepsze określenie tego stanu. Właśnie wtedy stanęło przy nas wielu ludzi, którzy w tej nowej sytuacji zaakceptowali nas i naszą Marysię. Niejeden raz się zdarza, że nawet najbliższa rodzina w takich momentach się odsuwa. Ludzie czują się wtedy podwójnie pokrzywdzeni i nie potrafią się podnieść, odnaleźć w tej sytuacji. Przy nas było natomiast wiele osób, nikt się od nas nie odwrócił. To było doświadczenie Kościoła – dodaje Michał.
Michał i Agnieszka od wielu już lat są związani z Drogą Neokatechumenalną. Doświadczenie żywego Kościoła – tego z pielgrzymki, wcześniej z ruchu Pomocników Matki Kościoła, a teraz z neokatechumenatu – podobnie zresztą jak i z wielu innych wspólnot, pokazuje takie jego rozumienie i przeżywanie, o które nieustannie zabiegamy w duszpasterstwie i które z wielkim trudem przebija się do naszej świadomości. Kościół to nie instytucja obok mnie – biskupi i księża, którzy prowadzą jakąś działalność, organizują akcje lub wypowiadają się w jakichś ważnych sprawach. W Kościele chodzi o człowieka. I to każdego człowieka. Zwłaszcza tego zagubionego, pozostawionego sobie, przeżywającego jakieś nieszczęście czy trudne chwile. Bł. Jan Paweł II w swojej pierwszej encyklice Redemptor hominis (1979 r.) napisał: „Człowiek w całej prawdzie swego istnienia i bycia osobowego i zarazem «wspólnotowego», i zarazem «społecznego» […] ten człowiek jest pierwszą drogą, po której winien kroczyć Kościół w wypełnianiu swojego posłannictwa, jest pierwszą i podstawową drogą Kościoła, drogą wyznaczoną przez samego Chrystusa, drogą, która nieodmiennie prowadzi przez Tajemnice Wcielenia i Odkupienia” (RH 14). Wiele lat później, w Liście do Rodzin z 1991 r. papież wyjaśnił, jak te słowa rozumieć: „To zdanie mówi naprzód o różnych drogach, jakimi chadza człowiek, ażeby równocześnie wyrazić, jak bardzo Kościół stara się iść wraz z człowiekiem po tylu różnych drogach jego ziemskiej egzystencji. Kościół stara się uczestniczyć w radościach i nadziejach, a także w trudach i cierpieniach ziemskiego pielgrzymowania ludzi z tym głębokim przeświadczeniem, że to sam Chrystus wprowadził go na te wszystkie drogi: że On sam dał Kościołowi człowieka i równocześnie mu go zadał jako «drogę» jego posłannictwa i posługi”.
Obecność i zrozumienie
Kiedy się zastanawiam nad różnymi postawami ludzi względem Kościoła i słucham różnych opinii o Kościele (co w praktyce oznacza często: o księżach i biskupach, ewentualnie jeszcze o siostrach zakonnych i katechetach), zazwyczaj od razu dostrzegam związek między zaangażowaniem we wspólnocie Kościoła – poczynając od parafii – a umiejętnością rzeczowej i obiektywnej oceny tego, czego nie da się pochwalić, bo jest grzechem człowieka lub przejawem słabości czy braku jakichś umiejętności. Czasem pojedyncze sytuacje życia potrafią na chwilę podważyć zaufanie do Kościoła, wymagają od człowieka głębszej refleksji, nawet jakiejś wewnętrznej walki. Po tej chwili zachwiania i próby zazwyczaj wchodzi się jednak w jakiś nowy etap wiary i większego zaufania do Pana Boga i do Kościoła.
– Z dzisiejszego punktu widzenia jestem Bogu absolutnie wdzięczny, że wszystko tak się potoczyło, że dostaliśmy od Niego taką właśnie Maryśkę – podsumowuje Michał i dodaje: – Nie dałbym sobie dziś w żaden sposób odebrać tego doświadczenia. Gdyby nie to, nie wiem, czybym był dziś w Kościele, z rodziną. Niby przecież wtedy byłem w Kościele, ale czułem, że coś się ze mną dzieje – robi się ze mnie „burak”. Kiedy dziś dzieje się coś niedobrego, jakoś duchowo się opuszczam w moim życiu, mam taki mocny punkt odniesienia. Dzięki temu przypominam sobie, kim jestem. Pan Bóg naprawdę daje człowiekowi to, co jest mu w życiu najbardziej potrzebne. I dzieje się to w Kościele. Wiem, że Kościół się nade mną pochyla, zajmuje się moim życiem i moimi sprawami. Zależy mu na mnie – kończy Michał.
Na początku Wielkiego Postu spróbujmy pomyśleć, czym dla każdego z nas jest Kościół. Jaki jest nasz stosunek do niego? Jakie jest w nim nasze miejsce? Na ile się z nim identyfikujemy? Nasz obraz Kościoła potrzebuje ciągłego odnawiania i oczyszczania. Dotyczy to nie tylko ludzi świeckich, ale także duchownych. Bo w sytuacjach, z którymi się nie identyfikujemy, w wydarzeniach, które potępiamy, u wielu rodzi się pokusa, by stanąć z boku i mówić o Kościele z troską, ale zarazem jakby stojąc z boku i mówiąc, co inni powinni w tej sytuacji zrobić. A przecież ten Kościół jest naprawdę naszym domem. To on przyjmuje nas takimi, jakimi jesteśmy, pochyla się nad nami, zwłaszcza w chwilach naszych słabości, i daje nam to, co najważniejsze – miłość Ojca, łaskę Syna i dar zjednoczenia w Duchu Świętym.
Przewodnik Katolicki, Nr 8/2012