Autor: Ks Jarosław Oponowicz, Koordynator duchowy SANCTI
Człowiek przez całe życie swoje odkrywa tak naprawdę siebie. Choć mądrzy filozofowie powiedzieli, że jest złożony z duszy i ciała; teologowie ukazują bliskość z Bogiem, jako drogę szczęścia i zbawienia; socjologowie zachęcają do działań społecznych, aby człowiek wszedł miedzy ludzi, bo wśród nich naturalnie się rozwija, tworzy wielkie działa, i potrzebuje innych do życia, psychologia zauważa konieczność szczerych, osobistych relacji z najbliższymi, to jednak choć wszystko napisano i powiedziano, każdy osobiście musi przeżyć fascynującą przygodę nazywaną życiem.
Kojarzymy je z Ziemią, choć czujemy, że ją przekracza, wielu w to wierzy.
Poszukujemy prawdy o nas i świecie, choć poznana prawdę stosujemy z miłości. „Lubię cię”, znak naszych czasów, może być początkiem miłości bezinteresownej i trwałej. Choć są też drogi fałszywe, drogi, które płyną z traktowania człowieka jako klienta tylko, jako maszyny do pracy, jako nieświadomego „idioty” do wykorzystania czy tzw. „Homo ludens”, potrzebującego dostatecznej porcji rozrywki, ewentualnie kogoś z pogranicza świata zwierząt, czyli takiego, który przeważającą część swego życia poświęca na zaspokajanie popędów.
Zasadnicze pytanie więc człowieka, postawione sobie powinno brzmieć: Czego tak naprawdę szukam? Odpowiedź na pytanie zależy od prawdy o najcenniejszej wartości. Nie prawdy deklarowanej tylko, ale tej wypowiedzianej i z konsekwencją wprowadzanej w życie – muszę to dodać w czasach dewaluacji słowa. Jesteśmy dumni z rozwijającego się poczucia wolności, którą dzisiaj mają wpajane już małe dzieci, co jest do pewnego stopnia dobre, bo pozwala ujrzeć siebie w całym pięknie naszej ludzkiej osoby, w całym pięknie stworzenia. Wolny, rozumny więc podobny do Boga, pod warunkiem, że jak Bóg kochający dobro.
Niezależnie od punktu wyjścia i tak wracamy do momentu prawdy o nas, a ta zapisana jest w nas samych, w naszej naturze przez Boga, (bo dzisiaj coraz mniej wierzą ludzie w przypadkowe istnienie wszechświata). Czytać swoją naturę, to zadanie dla umysłu i dla serca.
Dla umysłu, aby dostrzegł celowość istnienia, dla serca aby usłyszało wołanie osoby człowieka szukającej szczęścia. O konieczności rzetelności w poszukiwaniach mówił bł. Jan Paweł II, który powiedział do uczonych, iż „właśnie dlatego, że więcej wiedzą, powołani są, by bardziej służyć”. „Nie ulegajcie nigdy pokusie sprowadzania dobra ludzi do problemu czysto technicznego – dodał Benedykt XVI. – Obojętność sumienia na prawdę i dobro stanowi niebezpieczne zagrożenie dla autentycznego postępu naukowego”.
Do ciebie także prosty człowieku skierowane są te słowa, abyś dostrzegł gdzie naprawdę leży Twoje szczęście.
Najbardziej widać je tam, gdzie życie poczyna się, gdzie wzrasta od najmłodszych lat. W rodzinie, gdzie jest oczekiwane nowe życie, wszystko się zmienia, następuje seria długich przygotowań: od kupienia wózka dla dziecka po perspektywiczne planowanie zatrudnienia rodziców; następuje oczekiwanie na szczęście pojawienia się dziecka, nadzieja wzrasta z każdym dniem zbliżania się do urodzin, jak zaświadczają rodzice. Dobro życia, samego w sobie, jest istotne. Potrafią to odkryć, ci którzy, wdzięczni za życie, sami pragną uczestniczyć w jego pomnażaniu, bezpośrednio lub pośrednio. Zostawiają w jakiś sposób siebie, starego człowieka, który żył dla o jednej osoby mniej i stają się bogatsi o nowe życie. „Branie pod uwagę Jego życia, prowadzi do nowego sposobu życia, już nie dla siebie, ale dla Tego, który umarł i zmartwychwstał dla nas (por 2 Kor 5, 15), poprzez pozostawienie starego człowieka, aby być jak najbardziej ukształtowanym na wzór Chrystusa, Nowego Człowieka” (bł. Jan Paweł II).
Jeśli więc coś miałoby być znakiem Nowego człowieka to na pewno jest nim bezinteresowna miłość wobec nowego życia, nowego a wiec danego od Boga – Życia samego w sobie oraz biorącego swoje ciało od rodziców, matki i ojca, w atmosferze miłości, która jest jedyną godną człowieka atmosferą.
Nie spełniają odwiecznego planu Stwórcy ci, którzy powołani do dawania życia w obfitości, zachowują je dla siebie, co więcej egoistycznie licząc każdy wydawany grosz, nie przeznaczony dla nich, jako stracony. Krótkowzroczność owa w niedługim już czasie przyniesie zniknięcie pokoleń, a wiec i kultury którą tworzą, a także zamarcie ducha którym żyją. Jeśli zniknąć miałby egoizm i wygodnictwo, to może i dobrze, choć to straszny wyrok Boży.
Być może właśnie w ten sposób podpisują na siebie wyrok ci których określa się mianem DINKS. „Dinks (skrót od ang. double income no kids) bezdzietne (małżeństwo) o podwójnych dochodach) amer. model małżeństwa, w którym oboje robią karierę i nie odmawiają sobie niczego oprócz potomstwa. W Stanach Zjednoczonych termin ten wszedł do użycia w latach 80., a DINKS-ów traktowano jako pewien odłam yuppies. Do dziś w ten sposób określa się pary, które z własnego wyboru nie chcą mieć dzieci i dzięki temu mogą sobie pozwolić na bardziej konsumpcyjny styl życia. Być DINKS-em oznacza spełniać się zawodowo, realizować swoje pasje i marzenia, stale się rozwijać, być nastawionym na partnerski związek”.
Napisała jedna z internautek: „Chyba najgorsze, co może być, to kiedy ludzie nie rozmawiają o takich sprawach przed ślubem, a potem okazuje się, że jedno z małżonków chce mieć dzieci, a drugie nie. To jest tragedia. Kiedy dwoje ludzi świadomie podejmuje decyzję o tym, że nie chcą mieć potomstwa – to żadna tragedia dla świata. A ja mam wrażenie, że wszyscy dookoła chcieliby uszczęśliwić nas dzieckiem – na siłę. Psychologowie mówią, że w ten sposób rodzice łagodzą nieco powstały dysonans – wzmacniają w sobie pewność, że rodzicielstwo to ich życiowa droga i spychają na plan dalszy podświadomą tęsknotę za bardziej beztroskim życiem. Bardzo niewielu z nich otwarcie przyzna przecież, że żałuje decyzji o poczęciu potomka”. Czy naprawdę można żałować, że posiada się potomstwo, czyż świat dziecka (nawet chorego czy niepełnosprawnego) nie jest tak bogaty, że wystarcza jako ekwiwalent trudu zrodzenia i wychowania. Niestety, aby tak widzieć, trzeba mieć spojrzenie głębsze, sięgające poza doczesność, poza ciało, a widzieć duszę, widzieć rozwój człowieka w pełni, a nie tylko w wymiarze talentów przyrodzonych, widzieć rozwój jako odpowiedź Bogu na Jego dary, a nie być człowiekiem bez korzeni, który sam siebie prowadzi. Benedykt XVI powiedział: «Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne» (J 12, 25). Usłyszeliśmy przed chwilą te słowa Chrystusa. Wyrażają one prawdę, którą współczesny świat często odrzuca i ma w pogardzie, czyniąc miłość do samego siebie najwyższą zasadą życia. Ale świadkowie wiary, którzy także tego wieczoru przemawiają do nas swoim przykładem, nie uważali własnej korzyści, dobrobytu i przetrwania za wartości większe niż wierność Ewangelii. Mimo swej słabości, wytrwale opierali się złu. W ich kruchości zajaśniała pełnym blaskiem moc wiary i łaski Bożej.”
Oto inna wypowiedź internautki: „Według mnie, trzeba patrzeć we wszystkich możliwych wymiarach swojego życia, aby być kimś dla drugiego, a nie tylko dla siebie samego. … Jeśli chodzi o oceny psychologów, przynajmniej w tym artykule, przystosowują się, a nie prowadzą, wiec nie wnoszą nic twórczego, wręcz jakby milcząco, niepełnym spojrzeniem poopierają taką ideologię życia [DINKS-ów – przyp. Autora]. Brakuje w tym wszystkim odniesienia do prawdy, o człowieku, bo to co mi się chce, abym był szczęśliwym, nie może być czymś uznaniowym dla każdego, z racji ze mamy wspólną naturę. Istnieją wiec jakieś wspólne wyznaczniki szczęścia człowieka, oprócz tych bardzo indywidualnych. Po pierwsze, człowiek najlepiej rozwija się w obecności drugiego, ale na poziomie, gdy ma z nim pełne, ludzkie relacje. Bezsprzecznie, rodzina z dziećmi temu sprzyja. Po drugie, kwestie społeczne poruszane w komentarzach, już dzisiaj, przy okazji kryzysu bankowego okazało się, że największą lokatą kapitału jest właśnie człowiek, małe dziecko, ponieważ, zapewnia trwanie układu społecznego i rozwój gospodarki. Wiec rzeczywiście, wielka skala tzw DINKS- ów, może być niebezpieczna dla przyszłości kraju – nie ma w tych ludziach ani odrobiny takiego myślenia. Pewnym usprawiedliwieniem, jest fakt, ze pracują na stanowiskach, w firmach i poświęcając się swojej pracy przynoszą krajowi dochód, miejsca pracy itd. Na małą skalę coś takiego jest możliwe, tylko pytam się dlaczego w takim razie wchodzić w związek małżeński, wszak samemu byłoby jeszcze mniej obciążeń. Istnieje wiec jakieś pęknięcie w myśleniu, jakieś niedomaganie, a może nadal jest to myślenie o sobie, bo wszak miło jak ten drugi pomyśli i zrobi zakupy, choć obawiam sie, że tacy ludzie wolą zjeść na mieście, niż przygotowywać coś samemu. Dochodzimy wiec do stwierdzenia, ze przeważają w tych zachowaniach formy odczłowieczone”,
Dobra analiza społeczna, ukazująca fałsz obranej drogi życia, gdzie nie ma troski o przyszłość, nawet własną, bo wszak, kto ci poda z miłością kubek wody do picia, w kim zobaczysz wszelki swój wysiłek stawania się człowiekiem a nawet pracy jak nie w swoich dzieciach. Oczywiście, zawsze na małą skalę, będą tacy, którzy nie mogą mieć dzieci fizycznie, ale to już inna sprawa. Do takich zwrócił się Benedykt XVI mówiąc: „Chciałbym więc przypomnieć małżonkom przeżywającym sytuację bezpłodności, że nie udaremnia ona powołania małżeńskiego. Małżonkowie ze względu na samo powołanie chrzcielne i małżeńskie są zawsze wezwani do współpracy z Bogiem w tworzeniu nowej ludzkości. Powołanie do miłości jest bowiem wezwaniem do daru z siebie samych, a w tej możliwości żadna sytuacja organiczna nie może przeszkodzić. Tam zatem, gdzie nauka nie znajduje odpowiedzi, daje ją światło pochodzące od Chrystusa”.
Na zakończenie przytoczmy świadectwo: „Dowiedziałem się że zostanę tatą wczorajszego dnia, powiem szczerze wczoraj się bałem dziś teraz jestem tak bardzo szczęśliwy. Wiem że będę musiał pokonać setki trudów ale jestem najszczęśliwszym facetem na świecie. Pojawi się ktoś trzeci z wielkiej miłości, ciekawy świata… :)”
Z dedykacją wszystkim wahającym się czy przyjąć dar Boży nowego życia.