Autor: ks. Krzysztof Borysewicz
Wiejskiego wikarego o kapłaństwie myśli kilka.
Każdy młody człowiek, który wybiera drogę życia kapłańskiego ma przed sobą sześcioletni czas formacji w seminarium. Nikogo, kto przeszedł tę drogę nie trzeba przekonywać, że jest to czas wyjątkowy… Jest tak z wielu powodów… Po pierwsze jest to czas pogłębiania relacji z Chrystusem, poprzez uczestniczenie w różnych praktykach religijnych, czy to wspólnotowych, czy to indywidualnych.
Druga sprawa to zgłębianie tajników filozofii i teologii poprzez uczestnictwo w wykładach z tych dziedzin. Po wtóre jest to czas spotykania różnych ludzi – często chorych, doświadczonych problemem alkoholizmu, innymi problemami, by uczyć się od nich jak sprostać duchowym potrzebom współczesnych wyznawców Chrystusa. Wreszcie jest to czas przyglądania się własnemu człowieczeństwu, by jak najowocniej przygotować się do podjęcia zadań zleconych przez biskupa…
To są cztery najważniejsze płaszczyzny, na których odbywają się przygotowania do przyjęcia święceń – sformułowane zresztą przez jeden z dokumentów papieskich. Formacji przyszłych kapłanów towarzyszy jednak coś jeszcze – świadomość, że za jakiś czas zakończy się pewien etap a rozpocznie się następny, przybliżający do owego wielkiego dnia, kiedy biskup włoży na nas ręce i pośle nas. Kandydat do kapłaństwa cały czas na coś czeka: pierwszy rok – pierwsze wykłady, pierwsze kolokwia, sesja, wszystko nowe… z utęsknieniem wypatruje dnia, w którym pierwszy raz włoży na siebie sutannę. Mijają miesiące, sutanna zaczyna powszednieć, pojawia się inne pragnienie… chęć czytania Pisma Świętego, wyjaśniania go na katechezie, błogosławienia pokarmów w wielką sobotę… Przychodzi ten dzień – biskup przekazuje księgę Ewangelii, zleca następne zadanie, a w sercu pojawia się kolejny głód – podawania wiernym Ciała Chrystusa. Mija rok, i ten zaszczyt staje się rzeczywistością w dniu przyjęcia posługi akolitatu. Z tą chwilą bliższą perspektywą staje się jeszcze bardziej wzniosły cel: by udzielać chrztu, błogosławić związki małżeńskie, przepowiadać słowo Boże w kościele, uczyć młodzież w szkole, przygotowywać wiernych do przyjmowania poszczególnych sakramentów… I także ten dzień nadchodzi. Młody mężczyzna przyjmuje święcenia diakonatu. Jednak służba diakońska – przy całym swym pięknie i niezwykłości nie jest jeszcze tym ostatecznym celem, dla którego wstępuje się do seminarium… Teraz jeszcze bardziej chce się więcej: w imieniu Chrystusa sprawować Eucharystię, odpuszczać ludziom grzechy, namaszczać chorych świętym olejem. W tym klimacie pojawia się chyba najbardziej niż kiedykolwiek w życiu pragnienie święceń prezbiteratu. I także to się dokonuje.
A w międzyczasie jeszcze inne zmagania, choćby te związane z nauką: poszczególne kolokwia, referaty, sesje egzaminacyjne, egzamin ex universa theologia, egzamin magisterski… Wszystko to, na co czeka się od sześciu lat z pewnym niepokojem, lękiem, może nawet przerażeniem, ale i radością i niecierpliwością, osiąga swój finał. Młody (lub niekoniecznie) człowiek zostaje prezbiterem. Zaczyna mieć udział w Chrystusowym wiecznym kapłaństwie! I niemalże spontanicznie rodzi się pytanie: co dalej? Trzeba przyznać, że istnieje pewna pokusa, która każe spocząć na przysłowiowych laurach: wreszcie człowiek uwolnił się od oka przełożonych, nikt już nie skontroluje, nikt nie będzie się czepiał, czas na wytchnienie… ALE! Nie do tego wychowuje nas Kościół przez te sześć lat! Niesamowita jest mądrość Kościoła, który w kapłaństwo wprowadza nas stopniowo. To niezwykła pedagogika, która ma wytworzyć w nas pragnienie czegoś więcej, czegoś nowego, stawiania sobie coraz to nowych celów, coraz wznioślejszych. Dzień święceń kapłańskich jest, z jednej strony dniem szczytowym, a z drugiej staje się wyzwaniem, bym jako kapłan poznał i wyznaczył sobie nowy cel (i bynajmniej nie myślę o biskupstwie J). Jaki to zatem cel?
Z podpowiedzią przychodzi nam teologia, która kapłana nazwie bardzo wzniosłym określeniem – alter Christus – drugi Chrystus. To bardzo odpowiedzialna i zaszczytna funkcja, która dla nas kapłanów staje się nowym celem, nowym wyzwaniem. I bynajmniej już nie takim, którego zwieńczenie możemy oglądać na ziemi. Nie da się go ująć w jakimś czasowym przedziale miesięcy, czy lat, ale jest to zadanie, którego realizacja trwa przez całe nasze życie.
Kiedy mówimy, że kapłan to drugi Chrystus, to najchętniej ograniczylibyśmy to sformułowanie do liturgii. Wtedy właśnie prezbiter nie tylko uosabia, ale i uobecnia nam postać Jezusa. Wyrażają to słowa, które wypowiada kapłan sprawując sakramenty: Bierzcie i jedzcie, to jest ciało MOJE; JA ciebie chrzczę, JA odpuszczam tobie grzechy; pojawia się także naśladownictwo gestów Chrystusa (jak choćby w czasie konsekracji chleba i wina). Prawdę tę podkreślają także znaki liturgiczne – odmienne szaty celebransa, pokłony w jego stronę, okadzanie go. Jak to dobrze być drugim Chrystusem – przewrotnie myśli sobie taki ksiądz… A do tego jeszcze życzliwa parafianka, która przyniesie jabłuszko z ogródka, i nalewkę wiśniową własnej roboty… Wszystko jak na górze Tabor, jak w czasie wjazdu do Jerozolimy, jak po zmartwychwstaniu… Chwała, duma, splendor, radość… Żyć, nie umierać! Jak to dobrze być drugim Chrystusem!
Ale z tego letargu trzeba ciągle się wyrywać, bo to nie jest pełen obraz Chrystusa. Gdybyśmy poprzestali na takim Jego wizerunku, otrzymalibyśmy obraz zafałszowany. Chrystus to także dziecko leżące w stajni pośród gnoju, Chrystus to podlegający pokusom pokutnik, Chrystus to sługa, niewolnik umywający nogi apostołom, Chrystus to wreszcie wzgardzony i zmasakrowany skazaniec.
Kapłan to drugi Chrystus – powtarzam, choć trudniej mi to powtórzenie przychodzi. Bo łatwo być drugim Chrystusem, gdy podstawią wszystko pod nos, gdy ubiorą do Mszy św., przygotują, ukłonią się, okadzą nawet! Ale gdy pojawiają się trudności, bo komuś nie podoba się, że ksiądz zbyt dużo mówi o grzechu i Szatanie działającym na świecie – nie jest łatwo być drugim Chrystusem; gdy powie o czystości przedmałżeńskiej, a gimnazjaliści wyśmieją, mówiąc, że to przeżytek, nie jest łatwo być drugim Chrystusem; kiedy na kazaniu zło nazwie po imieniu, a potem usłyszy, że wikary jest zacofany – nie jest łatwo być drugim Chrystusem; gdy w kancelarii parafialnej odmówi zaświadczenia, mającego potwierdzić, że ktoś jest praktykującym katolikiem (podczas gdy żyje w związku niesakramentalnym, lub ostatnio był w kościele „z koszyczkiem”) i usłyszy komplement z serii „młody formalista” – nie jest łatwo być drugim Chrystusem…
Wszystko to może doprowadzić do nieodpartej chęci poszukiwania jakiegoś wyjścia awaryjnego, do stopniowego wycofywania się, do szukania jakichś kompromisów. I tu już zaciera ręce nasz Nieprzyjaciel szykując dość ciekawą zasadzkę. Jest nią bardzo atrakcyjna pokusa, którą nazwać można „bądź fajnym księdzem”. I bynajmniej nie chodzi o to, że ksiądz potrafi grać na gitarze, czy ma w rękawie dowcip na każdą okazję, a do tego świetnie tańczy i potrafi nieźle parodiować znanych ludzi, choć to niewątpliwe atuty, które odpowiednio wykorzystane mogą całkiem dobrze pomóc w sprawowaniu funkcji kapłana. Mam tu na myśli coś innego: mamy fajnego księdza, bo nie wymaga i stawia szóstki „za ładne oczy” – można niekiedy usłyszeć od uczniów; mamy fajnego księdza, bo wszystkim wystawia zaświadczenia; mamy fajnego księdza, bo nie czepiał się na kolędzie, że żyjemy bez ślubu; mamy fajnego księdza, bo udzielił mi rozgrzeszenia, choć powiedziałem, że nie żałuję. To nie jest fajny ksiądz, to jest ksiądz fuszer, który pod płaszczykiem przypodobania się owieczkom, wystawia je w rzeczywistości na pastwę wilka.
W kapłańskiej posłudze nie chodzi o to, by być fajnym księdzem, ale by naśladować Chrystusa, także wtedy, kiedy wymaga to sprzeniewierzenia się popularnej w dzisiejszym świecie bogini zwanej poprawnością polityczną. Czy Chrystus był fajny albo poprawny politycznie? Kiedy wytykał faryzeuszom ich zatwardziałość i niezauważenie człowieka w gąszczu praw – nie sądzę. Kiedy wyrzucał przekupniów ze świątyni – wątpię. Gdy zapowiadał, że zostanie odrzucony i zabity – nie wydaje mi się. Gdy mówił o swoim ciele, które miało stać się pokarmem, a zgorszeni tym ludzie zaczęli odchodzić, nie rezygnował wcale z radykalizmu swojej nauki, lecz zapytał apostołów, czy i oni chcą odejść – to też pewnie nie było fajne…
Ponad ludzką opinię Chrystus stawiał ludzkie zbawienie, a ono dokonało się przez złożenie ofiary z samego siebie – i to nie tylko na krzyżu (to był finał i epicentrum), ale także wtedy, kiedy cierpiał odrzucenie przez Synagogę, opuszczenie przez Apostołów, odejścia uczniów. Kapłan najpełniej upodabnia się do Chrystusa, gdy składa Bogu ofiarę z samego siebie – także z własnego dobrego imienia. I wbrew wszystkiemu, złożenie takiej ofiary jest powodem do radości, bo ma się świadomość, że zarówno w tych radosnych, jak i trudnych chwilach kapłańskiego życia, realizuje się ewangelia – jest się rzeczywiście jak Chrystus raz uwielbiony, raz pogardzony – nie jest uczeń większy od swojego mistrza – powiedział kiedyś Jezus – skoro mnie prześladowali, to i was prześladować będą. Jak to wszystko przeżyć? Zwłaszcza te trudne chwile? Po prostu robić swoje! Prawdę tę przypomniał obecny papież Benedykt podczas spotkania z duchowieństwem w Warszawie: Nie wymaga się od księdza, by był ekspertem w sprawach ekonomii, budownictwa czy polityki. Oczekuje się od niego, by był ekspertem w dziedzinie życia duchowego. Krótko i na temat – ekspert w dziedzinie życia duchowego.
I na koniec prośba: nie oczekujcie od nas kapłanów, byśmy byli fajnymi księżmi. Oczekujcie od nas, byśmy byli księżmi chrystusowymi, czyli takimi, którzy codziennie mimo własnych słabości (!) podejmują walkę o to, by stawać się jak Chrystus – Kapłanem i Ofiarą.
Tego właśnie oczekujcie i o to się módlcie!
Źródło: KAPŁANI.COM.PL