Moim zdaniem wszystko zależy od tego, KTO religii naucza i JAK. Zobaczyłem to po tym, jaki kontrast występował u mnie na lekcjach religii w liceum przez pierwsze dwa, a potem ostatni rok liceum (uczył nas inny ksiądz).
Początkowo uczył nas ksiądz dobrze po 60-ce. Gość non-stop klepał utarte formułki, a wszyscy mieli go totalnie gdzieś. Jeśli nawet robił jakąś dyskusję, to z góry przesądzał jej wynik - ze jest tak, jak mówi kościół, a inne stwierdzenia od razu odrzucał (bez argumentów, jedynie "kościół mówi inaczej, więc nie masz racji") Po pierwszym roku na religię chodziła moze 1/3 klasy, a to tylko po to, by odrabiać lekcje albo sobie pogadać z ludźmi.
Potem zmienili nam księdza i... szok. Dosłownie. Pierwsza lekcja, wszyscy (dla zasady) są, ksiądz wchodzi. Wiadomo - najpierw teoretycznie modlitwa. Ksiądz zaczyna ją mniej więcej tymi słowy: "Witaj, Tatku. Wiem, że jesteś tam na górze mocno zawalony robotą, ale znajdź proszę dla nas chwilkę i spraw, żeby ta lekcja była dla nas owocna... a przynajmniej, żebyśmy się nie pozabijali tutaj nawzajem". Oczywiście reakcja klasy - zmieszanie, lekki szok. I pełna uwaga na księdzu i tym, co mówi. Potem ksiądz wypisał na tablicy imiona aniołów - tyle, ilu było nas w klasie. Pyta: "Któreś się komuś podoba?". No to kilka głosów, które komu. Tak też ksiądz przydzielił nam imiona anielskie, kończąc: "Ok, od teraz na religii nosicie te właśnie imiona. Po nich się do siebie zwracamy, tak do siebie mówimy. Postarajmy się, żeby dorosnąć do tych imion, i nie dać powodu tym zacnym panom w górze do wstydu za nas". Wydaje się kuriozalne, ale... działało. Przypadki jakichkolwiek niestosownych zachowań zdarzały się baaardzo sporadycznie, a upomnienie w stylu: "Raphaelu, Twoj imiennik patrzy" praktycznie zawsze kończyły sprawę.
Każda lekcja przebiegała w takim właśnie tonie. Kiedy była dyskusja, nie było czegoś takiego jak "mówcie co chcecie, ale KK ma rację i tak". Padło kiedyś oskarżenie związane z inkwizycją i krucjatami. Jak ksiądz to skomentował? Mniej więcej tak: "Hmmm.... wiesz, zapewne miałes w rodzinie, i Ty, i ja, i każdy, niejedną "wyrodną owieczkę". Znalazłby się jakiś podły baron, niegodziwy morderca, i tak dalej. Czy mamy się oceniać po tym, co robili nasi przodkowie? Bezsens, bo każdy musiałby być osądzony za masę niegodziwości. Więc dajmy spokoj przeszłości, i skoncentrujmy się na tu i teraz". Żadnego usprawiedliwiania, przekręcania czy naciągania faktów. Po prostu: było źle, ale już nie jest, więc dajmy z tym spokój.
Kiedyś też, podczas rozmowy o mszy świętej ktoś stwierdził, że przecież tam są nudy, klepanie tego samego w kółko, a kazania na poziomie gruntu. Na co ksiądz powiedział: "A kto ci każe tego słuchać? Przyjdź, i obcuj z Bogiem na swój sposób. Kiedy ludzie wyznają, ze są grzeszni, powiedz Tacie w niebie, cośtam przeskrobał, i ładnie go poproś, żeby przymknął oko. Kiedy jest kazanie, sam zastanów się, co znaczyły słowa Biblii, przetraw je w sobie. Nie jesteś głupi, masz swój rozum. Bądź z Bogiem całym sobą, tak, jak Ty to czujesz. Bóg Cię kocha, i uszanuje przecież to, że taka forma pogawędki bardziej Ci odpowiada. Traktuj Boga jak dobrego, starego przyjaciela, albo ukochanego dziadka, z którym przyszedłeś pogadać przy filiżance herbatki. On Cię kocha takiego, jaki jesteś, nie musisz robić dla Niego szopki".
To były akurat najlepsze lekcje religii, jakie kiedykolwiek miałem. Nawet na msze zaczalem chodzić, na te, ktore on odprawiał. Bo po prostu czułem się na nich dobrze, bo dawało mi to bezposredni kontakt z Bogiem.
Niestety, kiedy ktoś się dowiedział, że ksiądz ten jest zbyt postępowy, że pokazuje wiarę z serca, a nie z durnych dogmatów, nie w tradycyjny, skostniały sposób - wysłali go gdzieś na jakąś wioskę, a zastąpił go "tradycyjny" ksiądz. Efekty było widać - za czasów tamtego księdza jego msze, mimo, ze o 19:00, były tak oblegane, że trudno się było dopchać. Na tych samych mszach nowego księdza kościół świecił pustkami...
Przykre, że kościół "eliminuje" tych, którzy najlepiej mu się przysłużają, ale są zbyt "postępowi"...
|