Rzadko już może zaszokować mnie wypowiedź osoby duchownej. Minęły te czasy, gdy powiedziane z ambony słowo stawało się wydarzeniem. I chociaż dzisiaj w internecie czy mediach można znaleźć efekty kaznodziejskich zapędów lub nieprzygotowania, to jednak nie o takie wypowiedzi mi chodzi.
Rozpoczynając Eucharystię…
Równie mocno poruszył mnie pewien inny kapłan, gdy stwierdził na początku Mszy św.: „Drodzy bracia i siostry! Witam Was na naszym coniedzielnym zebraniu!” Można i tak, ale przyznam się, że miałem wrażenie, iż wystarczy zmienić obrus z białego na zielone sukno i mamy oto zebranie aktywu partyjnego. Zastanawiając się, z czego wynika owa dziwna „świecka” mowa, doszedłem do wniosku, że po prostu zatraciliśmy w Kościele poczucie nadprzyrodzoności. Zamykamy się w ramach naszej codzienności i szukamy w religijnych uroczystościach przeżyć, dzięki który wytłumaczymy sobie to, co dzieje się w nas i wokoło nas, lub też zaklajstrujemy dziurę, jaką w naszej już nie duszy, lecz tylko psychice czynią spotykające nas życiowe ciosy. Zapominając jednak o tym, co nazywa się wiecznością, a może przede wszystkim o Bogu przekraczającym naszą doczesność, wydajemy się na bagno naszych własnych mniemań i domysłów, a z religii zaczynamy tworzyć jeno formę terapii zbiorowej. Usłyszana przeze mnie ostatnimi czasy intencja mszalna utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Kapłan ogłosił bowiem, że modli się o uleczenie zranień psychicznych pewnych osób. Może jest to konieczne, ale jeśli w obrzędach pogrzebowych znajduje się passus mówiący o pogrzebie osoby chorej psychicznie, oznacza to, że dla Boga nie jest ważne, w jakim stanie człowiek do Niego dochodzi, ale ważna jest wierność pośród przeciwności (nawet psychicznych). Obrońcy powyższego sposobu mówienia mogą zwrócić uwagę, że dojście człowieka do Najwyższego jest w pewnym stopniu uwarunkowane jego stanem psychicznym. Tak, lecz nie należy z niego robić naczelnej zasady. Wiara bowiem nie jest szukaniem dobrego samopoczucia, ale odkrywaniem prawdy wiecznej, która nadaje życiu sens. Także życiu ciężkiemu.
Srebra i złota mi brak…
Nie chodzi mi jednak, aby zamknąć kapłanów w złotej klatce hermetycznego języka teologii. Dzisiaj narastają coraz bardziej tendencje, jakże pamiętne z czasów PRL-u, by wyznaczać księżom zestawy tematów, które mogą poruszać na ambonie. Nie chodzi o ograniczanie spojrzenia kaznodziejskiego na rzeczywistość dziejącą się wokół nas i w jakiś sposób wpływającą na nasze przeżywanie doczesności. Znając historię Kościoła można zauważyć, iż w sferze nauczających na przestrzeni wieków znajdowały się wszystkie ludzkie aktywności, od modlitwy zaczynając, a na tańczeniu tanga kończąc (mało kto wie, że całkiem niedawno za tę czynność popadało się w kary kościelne). Nie w tematyce problem, lecz w argumentacji. Jeśli porusza się jakąś kwestię, to tylko ze względu na nadprzyrodzony cel życia ludzkiego. Wieczność winna całkowicie określać naszą doczesność, a słowa winny dawać życie nadprzyrodzone, a przynajmniej do niego prowadzić i na nie wskazywać. Nie jesteśmy bowiem reformatorami doczesności, ale przez nią mamy doprowadzać ludzi do wieczności. Tymczasem nasza fascynacja doczesnością jest tak wielka, że zapominamy o celu nadprzyrodzonym. Wystarczy tylko spojrzeć na komentarze wstępne do Mszy św. Dowiadujemy się z nich, o czym będzie dzisiaj w czytaniach, a cała rzeczywistość misteryjna Eucharystii umyka. Mam nieodparte wrażenie, iż dzieje się tak dlatego, gdyż zapominamy o tym, co przed nami, a chcąc zachować jakąś formę życia duchowego na miejsce duchowości wprowadzamy psychologię i socjologię. Jakże rzadko na kazaniach słychać cytaty z Ojców Kościoła, mistyków czy Magisterium. Jakże często można usłyszeć, że są one nieżyciowe. Tylko o jakie życie nam chodzi?
Sól ziemi
I znowu wypada mi zastrzec, że nie jest moim celem zamykanie nauczania kościelnego w ramy tylko jakichś pogwarek teologicznych. Chodzi o coś innego, mianowicie o typ argumentacji używany w przekazywaniu nauczania. Oscar Wilde, który na kilka dni przed śmiercią nawrócił sie na katolicyzm, a który przez całe życie poszukiwał, mimo skandaliczności postępowania, jakiegoś powrotu do Boga, na trzy tygodnie przed śmiercią wyznał dziennikarzowi w wywiadzie: „Artystyczna strona Kościoła i przyjemna woń jego nauki uleczyłaby moją degenerację.” Lecz piękno i prawda rodzą się z głębokiego przeżywania codzienności jako zanurzonej w wieczności. Wszak my, chrześcijanie, nie mamy tutaj naszej ojczyzny, lecz wyczekujemy obiecanej nam przez Zbawiciela. Na tej drodze zagrażają nam zarówno zagłębienie się w sprawy świata aż do zatracenia się w doczesności, jak i z drugiej strony tani mistycyzm ubrany w psychologiczne komunały. Chyba, że zamiast dogmatów wybieramy słupki poparcia społecznego. Tylko że wpierw zamieńmy białe płótno ołtarza na zielone sukno ze stołu prezydialnego.
ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 6/2010