Autor: Jacek Karnowski
Dla wielu rodzin w Polsce – co najmniej 96 – tegoroczne święta Bożego Narodzenia będą wyjątkowo trudne. W każdym z tych 96 domów zabraknie przynajmniej jednej osoby, która 10 kwietnia była pasażerem rządowego samolotu TU-154 M. Skala tragedii pod Smoleńskiem czyni z niej wydarzenie wręcz antyczne, godne mitów. Nagromadzenie symboliki najcięższej wagi, związanej choćby z celem uroczystości, na które obecni w samolocie zmierzali, a więc z oddaniem hołdu ofiarom zbrodni katyńskiej – było trudne do wyobrażenia. Wśród ofiar Lech Kaczyński, który swoją prezydenturę poświęcił upamiętnieniu bohaterów narodowych i który sam zginął w najświętszym miejscu pamięci narodowej. I Anna Walentynowicz, “Anna Solidarność”, jak przepięknie nazwał ją Sławomir Cenckiewicz. Najbardziej polski z polskich losów domknięty w smoleńskim zagajniku, tuż obok katyńskich mogił.
Usilne, częściowo zakończone sukcesem wpychanie tragedii smoleńskiej w ramy straszliwego, ale jednak „normalnego” wypadku lotniczego, budzi intuicyjną odrazę. To nachalne namawianie Polaków, by dali spokój z żałobą, by żyli, jak gdyby nie stało się nic szczególnego, by przeszli do porządku dziennego, by wreszcie znów zaczęli się dobrze bawić, budzi też sprzeciw. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że narzucony przez większość mediów i większość polityków przekaz łamie podstawowe prawa natury i kultury, nakazujące żałobę stosowną do rangi zdarzenia. W tym sensie ów przekaz stanowi sztuczną kreację i, wbrew pozorom, jest płytko przyjmowany. To raczej hałaśliwe zagłuszanie ludzkich odruchów, niż świadomie przyjęta postawa. I kiedyś zostanie – miejmy nadzieję – odrzucony niczym niewygodna maska.
Sprawujący władzę system znów zdołał przykryć wybuch groźnych dla niego emocji, czy raczej uczuć, ciężką pokrywą medialnego żeliwa. Strach przed utratą kontroli nad emocjami Polaków powoli mija. Sytuacja wydaje się nawet bardziej korzystna niż przed katastrofą. Po silnym poruszeniu nastąpiła cisza, chwilami złowieszcza, i czujące się pewnie medialne wieże Saurona przystępują do kolejnego etapu w procesie przerabiania Polaków na nowy gatunek. Ton mówienia i pisania o Kościele przyjmuje formy nieznane od czasów komunizmu. Młode dziennikarki „Gazety Wyborczej” upominają przewodniczącego episkopatu w stylu godnym powiatowego sekretarza partii łajającego kierownika PGR-u. Czują się pewnie, bo w sondażach zaufania Kościół, mający swoje problemy, notuje spadek. Celem jest zmuszenie biskupów do zgody na przyjęcie dyktatu mediów lewicowych i liberalnych oraz podjęcie tak rozumianej „naprawy” Kościoła. „Naprawy” nieuchronnie prowadzącej do pustych świątyń, co na Zachodzie nastąpiło już dawno.
Polska wciąż pozostaje krajem, chyba ostatnim w Europie, w którym toczy się prawdziwa debata, w którym strona lewicowo-liberalna (wraz z postkomunistami) musi mierzyć się na argumenty z szeroko pojętą prawicą kulturową. Nie jest to jednak sytuacja dana raz na zawsze. Na naszych oczach, właśnie teraz, sfera wolności coraz bardziej się zawęża. Widać próbę trwałego wykluczenia jednej ze stron, zepchnięcia jej na egzotyczny margines. Jeżeli tak się stanie, zniknie też potężny fragment polskiej kultury, niepasującej do nowej układanki. Dlatego najważniejszym celem tak polskiej prawicy, jak i polskiego Kościoła – również zagrożonego zglajszlachtowaniem – powinno być podtrzymanie żywej, otwartej, realnej, a nie pozorowanej debaty w sferze publicznej. To jest dziś racja stanu. Bo – jak pokazał przykład Hiszpanii – nie ma krajów immunizowanych na zakusy reżyserów społecznych.
Żona mi mówi, bym nie zapomniał napisać czegoś optymistycznego. Więc piszę: zima w tym roku jest taka, jak być powinna. Daje to nadzieję, że skoro nawet zmiany klimatu można powstrzymać, nic nie jest przesądzone.
Źródło:
Tygodnik Idziemy Nr 52 (277) 26.12.2010