Z Pawłem Bieleckim-Kuryszem, misjonarzem w Libanie, laureatem prestiżowej nagrody „Spełnienie” przyznawanej przez Uniwersytet w Chicago w dziedzinie praw człowieka, rozmawia Tomasz Duszyc OFMCap
Uniwersytet w Chicago przyznał Ci nagrodę za działalność na rzecz praw człowieka. Spodziewałeś się takich laurów?
Uśmiecham się, ponieważ ta sytuacja była dla mnie bardzo zaskakująca. Tę nagrodę otacza aura tajemniczości … Podczas poszukiwania kandydatów jej fundatorzy nigdy o tym nie informują. Może to i dobrze, bo dzięki temu badania są bardziej obiektywne.
Dla mnie zaskoczeniem było to, że znaleziono mnie w odległym Libanie, gdzie moja praca nie miała charakteru medialnego, którego z różnych względów starałem się unikać. Wypatrzono mnie już w styczniu 2009 roku i od tamtego czasu wnikliwie przypatrywano się mojej działalności, choć o tym nie wiedziałem (ludzie, z którymi rozmawiano, niczego mi nie zdradzili).
Co ciekawe, nagroda – za którą jestem ogromnie wdzięczny – nie dotyczyła projektu, na którym najbardziej mi zależało, czyli przychodni lekarskiej. Przyznano mi ją za projekt edukacyjny, który powstał w 2005 roku.
„Edukacja dla nadziei, nadzieja dla edukacji” – o to właśnie im chodziło.
Ten projekt zrodził się poniekąd ze złości. Zauważyłem, że w małych społecznościach wiejskich ludzie tak naprawdę się sobą nie interesują. Zainteresowanie budzi się dopiero wtedy, kiedy wybucha wojna. A ja chciałem, żeby mimo różnic religijnych, wyznaniowych, mentalnych, jakie występują między ludźmi, jednoczyła ich nie wojna, ale zwykłe codzienne sprawy i wydarzenia.
Taką niszową kwestią jest edukacja ludzi dorosłych. Kształcenie, nie tylko w Libanie, ale i na całym świecie, skupia się głównie na dzieciach, a wśród dorosłych wciąż są analfabeci. Wydawało mi się, że doskonałym pomysłem będzie zainspirowanie tych ludzi do działania przykładem choćby sąsiada, który skończył szkołę i mógłby wziąć na siebie współodpowiedzialność za nowego ucznia, który dziś ma czterdzieści, pięćdziesiąt, a nawet sześćdziesiąt lat. Później ten projekt został rozszerzony o dzieci z biedniejszych wiejskich rodzin.
Libańskie wioski liczą od stu pięćdziesięciu do dwustu domów. Są to małe miejscowości. Chodziło mi o to, żeby mieszkający tam ludzie czuli, że mimo różnic kulturowych czy wyznaniowych mają ten sam język, tę samą tradycję narodową. Chciałem, by było to dla nich bardzo ważne. I to się udało.
Zaczynali w domach. Absolwent wspierał edukację kolejnego uczącego się ze swojego środowiska i stwarzał mu do tego warunki. Wedle potrzeb zapewniał ubranie, książki, zeszyty… Mobilizował do nauki, bo rano przychodził czy przyjeżdżał, aby zabrać do szkoły.
Na początku trzeba było ich pilnować, żeby kontynuowali naukę i nie zniechęcili się już po trzeciej literze alfabetu. Ale ceniłem i cenię sobie bardzo to doświadczenie, bo dzięki niemu poznałem, jak wygląda życie zwyczajnego Libańczyka, o którym niewiele wiemy z mediów, bo one donoszą nam wyłącznie o tamtejszym terroryzmie.
Ja dzisiaj jestem w Libanie, jutro mnie tam może nie być… Zorganizowanie struktury edukacyjnej miało też służyć temu, żeby ten program mógł dalej działać samodzielnie. Dzisiaj obejmuje on już ponad tysiąc siedemset osób. I tak funkcjonuje – jeden jego uczestnik jest odpowiedzialny za drugiego. Jestem tym naprawdę zaskoczony, bo nawet wojna w 2006 roku go nie zniszczyła.
A że akurat wygrał ten projekt? W uzasadnieniu powiedziano mi, że doceniono przede wszystkim rozbudzenie współodpowiedzialności w lokalnych środowiskach – nie dawałem gotowego produktu, tylko pilnowałem wszystkiego od strony finansowej. Uczestnicy projektu musieli sami o wszystko zadbać. Ja stworzyłem tylko pewną strukturę, logistykę, pokazałem, jak można się dogadać między jedną wioską a drugą. I to było koronnym argumentem, by przyznać mi nagrodę.
To są społeczności wielowyznaniowe…
I dlatego fantastyczne jest to, że się udało. Zebrać przy jednym stole imama, maronitę i druza… Bardzo dużo wysiłku mnie to kosztowało. Trzeba było używać różnych forteli. Ja uwielbiam pić herbatę i właśnie ona bardzo mi pomogła, naprawdę. W Libanie pije się dużo herbaty, więc ciągle wymyślałem jakiś pretekst, by do nich pojechać i urządzić herbaciane spotkanie. A kiedy już byłem na miejscu, nie chciałem się zgodzić na porażkę: jadę sto dwadzieścia kilometrów w jedną stronę i wracam z niczym.
Pan Bóg pokazał, że jest to możliwe. On natchnął tych ludzi, żeby usiąść do jednego zeszytu, do jednej książki, do alfabetu.
Antagonizmy wyznaniowe są rzeczywiście tak silne, czy też można je przezwyciężyć, a ich znaczenie jest trochę przesadnie rozdmuchane?
One są mocne, ale w sytuacjach ekstremalnych, czyli wojny, zamachów bombowych, bo to rodzi jeszcze większą nieufność, agresję i nienawiść. Natomiast w życiu codziennym, w czasie pokoju, ci ludzie mają takie same pola uprawne, chodzą do tego samego kramu, gdzie kupują narzędzia, spotykają się na tym samym bazarze, gdzie kupują mięso. Przecież oni sobie nawzajem pożyczali różne sprzęty rolnicze i życie toczyło się dalej…
Natomiast kiedy w codzienność zostaje wprowadzona polityka, jej zadaniem jest zniszczyć tę zwyczajność. Polityka bazuje na jątrzeniu, z którego potem jest interes, kapitał polityczny.
Podczas ceremonii wręczenia nagrody spotkałeś więcej polityków czy streetworkerów?
Oczywiście, że polityków, rektorów, dziekanów wydziałów… Przemili ludzie, ale zauważyłem, że oni żyją w swoim świecie. Dlatego też w przemówieniu zapytałem ich, czy kiedykolwiek byliby w stanie pójść na przedmieścia Chicago, które miałem okazję zobaczyć, i zjeść zupę z bezdomnymi w ośrodku pomocy. Wiedziałem, że mam jedyną, niepowtarzalną okazję, by im powiedzieć, że nasza codzienność zależy wyłącznie od nas. Nie od struktur politycznych, nie od strategii marketingowych, tylko od zwykłej ludzkiej codziennej życzliwości. Myślę, że zostało po tym jakieś echo, a zgromadzone na rozdaniu nagrody osobistości przynajmniej zrozumiały, że warto wybrać się w konkretne miejsca, by zobaczyć prawdziwą biedę, zamiast oglądać ją tylko w telewizji.
Później miałem wywiad dla „Chicago Tribune”, w którym dziennikarz, wiedząc, że jestem zakonnikiem, próbował sprowadzić mnie do poziomu idealisty, który naczytał się Biblii i żywotów świętych, i chciałby coś dobrego zrobić w świecie. To było bardzo widoczne. Ale ja powiedziałem mu, że gdyby on dziś stracił pracę, nagle coś mu się stało, mógłby liczyć na mnie nie dlatego, że jestem zakonnikiem, ale dlatego, że jestem człowiekiem, który chce pomóc drugiemu. Myślę, że ten dziennikarz chciał jedynie napisać krótką notkę niezobowiązującą do głębszej refleksji. A ja nie chciałem, żeby moja nagroda była jedynie okazją do wywołania wokół niej rozgłosu medialnego. W swoim przemówieniu dość surowo oceniłem rzeczywistość, w której żyjemy.
Uzewnętrzniłeś w nim swoją złość i niezadowolenie, o czym wspomniałeś na początku naszej rozmowy?
Tak. I to moje rozgoryczenie spowodowało, że podczas kolacji ktoś zapytał mnie, czy jestem człowiekiem spełnionym. Bo tytuł chicagowskiej nagrody brzmi „Spełnienie”. A ja czułem się spełniony, ponieważ okazało się, że moje działania zostały dostrzeżone. Mocno uwierzyłem wtedy w to, że nie musimy się dać zwariować złu. A był taki moment, że zacząłem się zastanawiać – widząc to, co się dzieje w Libanie – czy zło nie jest silniejsze. Ale potem przyszła chwila duchowego odnowienia, kiedy Chrystus bardzo wyraźnie pokazał mi, że trzeba czynić dobro, które nie będzie jedynie zabiegiem przyciągającym uwagę drugiego człowieka. Nie. Dobro powinno być czymś danym, czymś chronionym tylko dlatego, że istnieje i jest potrzebne. Mam świadomość, że nie zobaczę owoców jego działania dziś, jutro, pojutrze ani po mojej śmierci, ale wierzę, że pozostaje ono w ludziach.
Chicago było doskonałym miejscem, żeby powiedzieć tamtym ludziom, że naszą codzienność budujemy sami, od rana do wieczora, według tego, co nam serce dyktuje (a co w sercu się dzieje, to już inna sprawa). Choć zachęcałem rektora, a on zapewniał mnie, że przyjmuje zaproszenie, nie udało nam się spotkać w ośrodku dla bezdomnych na przedmieściach. Ostatecznie poszedłem tam sam ze studentami, dla których miałem kilka wykładów. To pokazało mi, że trzeba znowu powalczyć.
Powalczyć?
Nie chcę, by ktokolwiek stwarzał iluzję obrony praw człowieka, jednocześnie eliminując tych, których według niego te prawa nie dotyczą. To dla mnie bardzo ważne. W mojej osobistej definicji praw człowieka najważniejsze jest budzenie dobra w innych, bo ono jest często zasypane różnymi doświadczeniami życiowymi. Mam świadomość, że ta definicja – bardzo niemedialna i niepoprawna politycznie – spotyka się z krytyką. Wielokrotnie podczas rozmów z dziennikarzami miałem wrażenie, że ich irytowała, ale tym bardziej nabierałem przekonania, że zmierzam w dobrym kierunku.
Przede wszystkim chciałbym definicję praw człowieka sprowadzić do jednego: szukania dobra, a nie korzyści. Prawa człowieka nie mogą przynosić wymiernej korzyści. Mają rodzić dobro. Popatrzmy na Chrystusa, który na kartach Ewangelii spotyka się z różnymi ludźmi i każdemu daje szansę, by obudzić w nim dobro. Myślę, że tak samo jest z rozumieniem praw człowieka: sam wychodzę do pewnych społeczności, do pewnych osób ze swoją propozycją, ale gdy ktoś definicję praw człowieka próbuje uwikłać w korzyści natury politycznej, materialnej czy medialnej, ja zawsze się temu sprzeciwię i się wycofam.
Czy w Polsce, demokratycznym i niepodległym kraju, przestrzegane są prawa człowieka?
Gdyby wziąć pod uwagę ostatni raport Amnesty International z 2010 roku, to trzeba by stwierdzić, że nie. Poświęcono w nim sporo miejsca Polsce, głównie obozom dla uchodźców. Ale raport ten został oparty na starych, mocno lewicujących źródłach. Autorytetami dla jego twórców są Alicja Tysiąc i Roman Giertych. Nie ma w nim żadnych innych źródeł, powiedzmy, pozarządowych. Trudno zatem się spodziewać, by ten raport był wiarygodny.
Natomiast prawdą jest, że od lat w Polsce istnieje problem z obozami dla uchodźców. Nasz kraj nie do końca respektuje wszystkie regulujące tę kwestię konwencje.
O czym mówi raport Amnesty Iternational?
Polska została przedstawiona w nim jako kraj współpracujący z CIA, na terenie którego znajdują się tajne więzienia i przetrzymywani są domniemani terroryści. Jako źródło tych informacji przytaczane są wypowiedzi Romana Giertycha z 2006 roku [sic!]. Raport donosi też o prześladowaniu kobiet, które chcą usunąć ciążę, i podaje przykład Alicji Tysiąc. Głównym łamiącym prawa człowieka w Polsce jest według autorów raportu minister edukacji Roman Giertych, który wprowadzał do szkół mundurki i wychowanie patriotyczne.
Raport wskazuje ponadto jako problem zbyt długi czas prowadzenia postępowań sądowych oraz nadużywanie procedury aresztu tymczasowego. Przytoczony jest przykład więźnia, który narzeka na warunki w więzieniu i towarzystwo w celi.
W raporcie mówi się również o sytuacji uchodźców, którzy skarżą się, że w Polsce mają słabą opiekę medyczną i utrudniony dostęp do pracy. Nikt nie chce im pomóc, więc biorą sprawy w swoje ręce i jeżdżą – bez biletów i dokumentów – do Brukseli, by tam domagać się sprawiedliwości i poszanowania.
Poważne uchybienia w tym raporcie polegają na tym, że nie przedstawia on sytuacji w Polsce z ostatnich dwóch, trzech lat, tylko odwołuje się do zdarzeń sprzed pięciu czy sześciu lat. A poważny raport powinien być przecież weryfikowany każdego roku.
Jak powstaje taki raport?
Wysyła się kilku ludzi – tak powinno być! – by na miejscu poznali sytuację w danym kraju. W przypadku ostatniego raportu Amnesty International mam wrażenie, że przygotowano go na zasadzie kopiuj-wklej. Gdy porówna się ostatnie sześć raportów, widać niezmiennie ten sam przekaz: jesteśmy krajem bardzo źle nastawionym do kobiet, mamy kłopoty z zalegalizowaniem aborcji, żyjemy w kraju wyznaniowym, co powoduje, że prawa człowieka nie są respektowane.
Natomiast nic nie wspomina się o tych wszystkich grupach etnicznych, które przewijają się przez Polskę. W jakich warunkach żyją ci ludzie, z czego żyją, czy w ogóle są rozpoznawani przez polski rząd. Mówię tu o nielegalnych imigrantach, którzy pracują na przykład na budowie. Tym nikt się nie zadręcza.
Bardzo mało uwagi poświęca się też szpitalom i prawom pacjenta. Nie wspomina się, jak traktowani są ludzie, którzy mają bardzo niskie dochody.
Spektrum praw człowieka jest bardzo szerokie, a w tym raporcie uwagę poświęca się bardziej tematom politycznym niż życiowym. To niepokojące. Raport ten nie odzwierciedla w żadnym razie realnego stanu przestrzegania praw człowieka w Polsce. Jest mocno naznaczony kontekstem politycznym.
Organizacje przygotowujące raporty o stanie przestrzegania praw człowieka, jak wspomniane Amnesty International czy Human Rights Watch, idą w kierunku krytykanctwa. Nie podają żadnych poważnych źródeł. A przecież jest całe mnóstwo pozarządowych organizacji pilotujących tę sferę i zaangażowanych w dziedzinie praw człowieka, a żadna z nich nie pojawia się w raportach.
Raport Human Rights Watch z 2009 roku podaje, że „problemem Polski pozostaje wyrażana przez rządzących homofobia”, „brak edukacji seksualnej i ograniczony dostęp do środków antykoncepcyjnych” oraz „ograniczony przez prawo dostęp do bezpiecznego i legalnego zabiegu aborcji”.
No właśnie. A ja zapytam, co się dzieje z ludźmi, którzy są wyrzucani na bruk, bo prywatny przedsiębiorca się nimi nie przejmuje? Co dzieje się z ludźmi, którzy nie zostają przyjęci do szpitala, bo nie ma na to środków finansowych? Dla mnie to są prawdziwe przykłady łamania praw człowieka.
Treść raportów ma jedynie wartość w kontekście politycznym, który ma nakręcać medialną dyskusję. Human Rights Watch czy Amnesty International mają różne źródła dofinansowania i czasami wymusza się na nich pewnego rodzaju orzeczenia.
Amnesty International wyraźnie nie przyłożyło się do raportu o Polsce. Łamie w nim własne zasady bezstronności, apolityczności, szerokiego spojrzenia i dogłębności analizy. Raport jest wyraźnie lewicowy, napisany ze starych i kiepskich źródeł o marginalnym znaczeniu. Pod względem merytorycznym uważam go za bezwartościowy dla polskiego odbiorcy. Natomiast odbiorcy zagranicznemu – jako źródło – przedstawia krzywdzący obraz Polski.
A zatem istnieje wielka potrzeba edukacji w zakresie praw człowieka.
Na pewno. W Polsce bardzo mało mówi się – zwłaszcza w mediach – na przykład o wolontariacie. Na Zachodzie taka działalność jest bardzo modna, angażuje się w nią wielu młodych ludzi. A przecież właśnie tak zaczyna się troska o prawa człowieka. Jeżeli młody człowiek w okresie, gdy kształtuje się jego osobowość, zauważy, że to, do czego on ma dostęp, niekoniecznie posiadają wszyscy inni, uczy się pokory wobec życia.
Znaczącą rolę w prowadzeniu takiej edukacji ma do spełnienia pedagog szkolny. Jego zadaniem jest zobaczyć, co dzieje się w społeczności szkolnej i wyczulać na pewne kwestie. Ale chyba nie we wszystkich szkołach jego działalność jest zadowalająca, skoro zaczynamy reagować dopiero wtedy, gdy na YouTube i w telewizyjnych wiadomościach mówi się o danym przypadku.
Myślę, że młody człowiek jest dziś już tak zagubiony w tym wszystkim, co proponuje mu świat, że ma prawo popełniać błędy. Naszym obowiązkiem jest mu je wskazać. A tego brakuje.
Zobaczmy: czy poza inicjatywami organizacji humanitarnych w Polsce rząd opublikował raport o stanie człowieka? Tego człowieka, który ma kilka zaciągniętych kredytów, bo inaczej nie mógł. Kobiety, która musi uciekać z własnego mieszkania, bo konkubent okłada ją pięściami. O tym mówi się tylko w sytuacji eskalacji konfliktu albo kiedy nakręcono na ten temat film. Bo nie ma długofalowego programu rządowego, który pozwoliłby te problemy rozwiązać. Zajmują się tym zwykle streetworkerzy i organizacje humanitarne, a to zdecydowanie za mało.
Kto ustanawia prawa człowieka i czy mają one jakieś granice?
Definicja praw człowieka mówi o zapewnieniu mu dobra. Bo dobro, obiektywnie, samo w sobie, przynosi człowiekowi korzyści: intelektualne, duchowe, moralne. Podpinanie pod prawa człowieka wszystkiego, co godzi w drugą osobę, dla mnie przestaje być walką o nie. Ktoś powiedział, że moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się drugi człowiek.
Wymuszanie czegokolwiek pod pretekstem walki o prawa człowieka jest poważnym nadużyciem. Za przykład mogą posłużyć afrykańskie kopalnie, w których zatrudnia się małe dzieci. Jeden z dyktatorów uważał, że dzięki swej pracy zapewniają one utrzymanie swoim rodzinom, więc walczył o to, by mogły tam pracować. Według niego było to działanie na rzecz praw człowieka. Zobaczmy, do czego możemy w ten sposób dojść.
Gdy przypatrzymy się Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, konwencjom genewskim czy konstytucjom niektórych krajów, jest w nich bardzo jasno określone, w jakich dziedzinach mówimy o prawach człowieka, a w jakich nie. Gdy zasady poprawności politycznej rozszerzają je do granic niemożliwości i przemoc wobec człowieka traktowana jest jako obrona prawa innego człowieka, tworzy się system, który dla mnie nie ma już nic wspólnego z przestrzeganiem praw człowieka.
Dzisiaj wszystkie debaty w ONZ czy w Parlamencie Europejskim dotyczące praw człowieka tak naprawdę nie dotyczą ich prawdziwej definicji. Przypomnijmy sobie, kiedy po raz ostatni w mediach widzieliśmy kogoś, kto rzeczywiście walczy o człowieka, o jego dobro. Częściej widzimy ludzi, którzy, politycznie uwikłani, próbują zbić na tym kapitał. Weźmy choćby Pokojową Nagrodę Nobla. Stała się ona ostatnimi czasy raczej wydarzeniem politycznym. Dawniej miała budzić sumienie świata.
Jeżeli ktoś rzeczywiście walczy o prawa człowieka, jest nazywany wichrzycielem, bo nie idzie z duchem aktualnie promowanej polityki. Definicja praw człowieka została zniszczona i rozpolitykowana.
Czujesz się wichrzycielem?
Tak. Chociaż nie jest to łatwe, bo czasami ludzie przyczepiają mi łatkę i patrzą na mnie z żartobliwym pobłażaniem: „Idealista się znalazł”. Doświadczyłem tego także w Chicago. Ekscytujące dla innych jest spotkanie z człowiekiem pracującym w Libanie, kraju, który potrzebuje pomocy… Tylko że nie idzie za tym konkretna zmiana w podejściu do człowieka, który żyje tuż obok.
Prawdziwe wichrzycielstwo, jakiego potrzebuje świat, to walka o człowieka i o dobro, bo z tym jest dziś krucho.
Paweł Bielecki-Kurysz (ur. w 1975 roku w Przemyślu) – kapucyn, absolwent Papieskiej Akademii Teologicznej oraz Wydziału Filozofii i Antropologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Członek Franciscans International, międzynarodowej organizacji franciszkanów przy ONZ, zajmuje się kwestiami ochrony praw człowieka. Wykłady na ten temat wygłasza na uniwersytetach w Europie i Stanach Zjednoczonych.
Od 2003 roku na misjach w Libanie. Zaczął od pracy socjalnej w więzieniu. W Bejrucie zdobył uprawnienia felczerskie i prowadzi przychodnię lekarską, którą założył dzięki pomocy finansowej dobrodziejów z Polski. Wykłada na tamtejszym Uniwersytecie św. Józefa. Zajmuje się także edukacją dzieci i dorosłych, których nie stać na uczęszczanie do szkoły, ponieważ opłaty są zbyt wysokie dla budżetu rodzinnego. To z myślą o nich napisał program socjalny „Education for hope, hope for education” (Edukacja dla nadziei, nadzieja dla edukacji), za który otrzymał nagrodę Uniwersytetu w Chicago. Pomaga ludziom samotnym, zagubionym duchowo, ubogim i bezradnym, niezależnie od wyznania.
Opiekuje się także bejrucką Grupą Modlitwy Ojca Pio.
Nagroda „Spełnienie”
Uniwersytet w Chicago nadaje ją za znaczącą działalność na rzecz praw człowieka. Ustanowiono ją w 1996 roku. Przyznawana jest co dwa lata. Dotychczas otrzymali ją m.in.: Muhammad Yunus, twórca systemu mikrokredytów w Bangladeszu, laureat Pokojowej Nagrody Nobla w 2006 roku, oraz Szirin Ebadi, obrończyni praw kobiet w Iranie, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla w 2003 roku.