Miałam pewność co do mojego powołania. W moim poszukiwaniu Bożej woli nie było jednak gotowości na przyjęcie decyzji innej niż moja.
Nigdy nie lubiłam zakonnic… I tak naprawdę, gdy prosiłam Pana Boga o łaskę rozeznania powołania, z góry zakładałam, że będzie to życie rodzinne. Nawet odmawiając specjalną modlitwę w tej intencji, na słowa „Jeżeli pragniesz posłużyć się mną (…) w życiu zakonnym” w myślach dodawałam „to nie” i całą uwagę skupiałam na drugiej części pacierza, mówiącej o innej drodze. Od kilku lat należałam też do róży różańcowej św. Józefa, która modliła się w intencji znalezienia dobrego męża.
Jednak pomimo tej pewności co do mojego powołania, zaczęłam sobie uświadamiać, że w moim poszukiwaniu Bożej woli nie ma dyspozycyjności ani gotowości na przyjęcie Jego słowa i decyzji innej niż moja. Od tamtej pory moja modlitwa stała się prośbą o łaskę akceptacji tego, co Bóg dla mnie zamierzył. Mimo tej zmiany powołanie do życia zakonnego nadal nie mieściło mi się w głowie i gdy po raz pierwszy jeden z kapłanów zażartował, że może moją drogą jest życie zakonne, natychmiast go wyśmiałam i starałam się o tym nie myśleć.
Ale od tego czasu owa myśl wracała. Na szczęście miałam mnóstwo argumentów przeciw: przecież kochałam swoją pracę, marzyłam o dużej rodzinie, a poza tym miałam 25 lat – jakim cudem nie wpadłam na ten pomysł wcześniej?!
Teraz wiem, że wszystko ma swój czas i Pan Bóg czekał, aż będę gotowa, bo nie warto „rozbudzać miłości, póki nie zechce sama” (Pnp 2,7). Z czasem odkryłam w sobie pragnienie radykalniejszego pójścia za Jezusem. Od dawna żyłam codzienną Eucharystią, modlitwą brewiarzową, medytacją słowa i nie wyobrażałam sobie, bym mogła to ograniczyć, np. będąc w związku z osobą mniej wierzącą. Nawet na imprezach, pomimo dobrej zabawy, myślałam o Jezusie. Kulminacją było uczucie towarzyszące mi w trakcie ślubu mojego brata – byłam bardzo szczęśliwa, widząc go ze świeżo poślubioną żoną, ale przeczuwałam, że nigdy nie będę na ich miejscu. Nawet to nie przekonało mnie do zakonu…
Kropkę nad „i” Pan Bóg postawił w piątek po Wielkanocy zeszłego roku i to nie w trakcie błyskotliwych rozważań, ale podczas rockowego koncertu Lecha Janerki. Gdyby tego dnia rano ktoś mi powiedział, że wieczorem podejmę decyzję swojego życia, z pewnością bym mu nie uwierzyła.
Tego dnia byłam na nabożeństwie charyzmatycznym, które niewiele różniło się od innych, w których do tej pory uczestniczyłam. Choć doświadczyłam szczególnej bliskości Pana Boga, w przeciwieństwie do pozostałych uczestników nabożeństwa nie poszłam na Mszę Świętą, tylko pobiegłam na koncert. Paradoksalnie, gdybym została z innymi, nie miałabym chwili samotności na przemyślenie tego, czego doświadczyłam, a tymczasem w drodze na koncert zrozumiałam, że nie chcę, by w moim życiu był ktoś ważniejszy od Boga, ani też nie chcę należeć do kogoś bardziej niż do Niego. I wtedy po raz pierwszy uśmiechnęłam się na myśl, że mogłabym wstąpić do zakonu. Przestraszona, chciałam to znowu zostawić, ale w trakcie koncertu teksty piosenek i natrętnie pojawiające się w nich słowo „niebo” nie pozwoliły mi na to. I tak, zanim jeszcze koncert dobiegł końca, ja już wiedziałam, że jedyne, co mogę teraz zrobić, to podjąć życie zakonne.
A św. Józef i moja modlitwa o dobrego męża? No cóż, właśnie w uroczystość tego świętego wstąpiłam do postulatu sióstr kapucynek… (ms)
Źródło: „Głos Ojca Pio” [65/5/2010]