Postanowiłem dokształcić się z kulturowych przyzwyczajeń Polaków, a w obliczu nadciągającego pierwszego dnia kwietnia dowiedzieć się czegoś o historii oszukiwania i psot ludowych z tym związanych.
I spotkała mnie niespodzianka, ponieważ istnieje kilka rywalizujących poniekąd ze sobą teorii o pochodzeniu tego zwyczaju. Jedni wiążą go z poczynaniami Demeter, której córkę Korę porwał bóg podziemia, a szukająca jej matka została zwiedziona przez Echo. Inni twierdzą, iż początki tego „święta” mają swoje źródła chrześcijańskie, a mianowicie wiązało się ono z wyznaczeniem daty urodzin Judasza Iskarioty, czyli zdrajcy i oszusta. Jest jeszcze całkiem poważna interpretacja, głosząca że święto to związane jest z reformą kalendarza w XVI-wiecznej Francji i zabawnymi sytuacjami, gdy nieświadomi zmiany ludzie dowiadywali się, że od kwartału żyją już w nowym roku. I chociaż ta ostatnia interpretacja jest na wskroś żartobliwa, to dwie wcześniejsze wcale do żartów nie nastrajają. Mówią bowiem o zdradzie i zafałszowaniu rzeczywistości, a co za tym idzie o pewnej krzywdzie, z której krotochwil raczej robić nie należy.
Mam nieodparte wrażenie…
Najogólniej mówiąc o Prima Aprilis mamy na myśli niewinne kłamstewka, które posiadają walor żartobliwy. Bo któż nie roześmiałby się, gdy ktoś zwiedziony poszukuje plamy na swoim ubraniu. Oczywiście zdarzają się bardziej „wyrafinowane” żarty, po których oszukany człowiek wpada do pokoju szefa i stwierdza, że „jemu to Lotto”, a potem współpracownicy muszą tłumaczyć, że jednak nic nie wygrał. Ale to chyba tylko w reklamie jest możliwe. Problem zaczyna się wówczas, gdy przedmiotem „kłamstewka” staje się całe społeczeństwo. Takie działanie traci walor niewinności, a zaczyna zakrawać nie na kpinę, lecz na niesłychanie groźny mechanizm manipulacji. I mam nieodparte wrażenie, że z tym spotykamy się w naszym kraju.
Zwijanie „żałoby”
W kontekście nadchodzącej pierwszej rocznicy wydarzeń smoleńskich prezydent naszego kraju, a z nim (bądź trochę wcześniej przed nim) różni celebryci i nie tylko, gdyż rozmach autorytetów jest wręcz imponujący, rozpoczęli przekonywanie społeczeństwa, że czas zakończyć „żałobę” po ofiarach tragedii. Ów koniec miałby ziścić się w formie zaprzestania marszów opozycji i organizacji społecznych przez Krakowskie Przedmieście w Warszawie każdego dziesiątego dnia miesiąca. Można by uznać to nawet za chwalebne, gdyby nie mały szkopuł. Otóż w tychże marszach nie można dostrzec żadnych znamion „żałobnictwa”, a większość transparentów niesionych przez manifestantów odnosi się do śledztwa smoleńskiego i domaga prawdy. Tymczasem społeczeństwo poprzez taki komunikat utwierdzane jest w przekonaniu, że organizatorom i uczestnikom chodzi li tylko o jakiś obrzęd „okołopogrzebowy” i klasyfikowanie ich jako ludzi niemogących pogodzić się z odejściem drogich i kochanych osób. Zamiast wskazania na domaganie się prawdy – co jest podstawowe właśnie dla społeczności demokratycznej, gdyż na prawdzie opiera się wolność wyboru – wskazuje się na konieczność jakiejś terapii psychologicznej, aby te osoby mogły pogodzić się z odejściem najbliższych. Co prawda minęły czasy, gdy tych, którzy domagali się prawdy (a przynajmniej rzetelności w prowadzeniu śledztwa), zamykano w „psychuszkach” w celach „terapeutycznych”. Metoda została zaniechana (choć znam dwa przypadki z ostatniego pół roku takiego „prewencyjnego” leczenia,), lecz mechanizm znajduje jak najlepsze zastosowanie. Tylko że jest to zwykła manipulacja.
Podwyżka podwyżce nierówna
Mało kto pamięta dzisiaj, choć na ekranach kin gości film o tamtych wydarzeniach, że zapalną przyczyną wydarzeń grudniowych z 1970 r. była podwyżka cen. Także i dzisiaj psioczymy, gdy przyjdzie nam płacić za drożejące paliwo, gdy okazuje się, że leków nie możemy wykupić czy też gdy przychodzą nowe rachunki za mieszkanie. Kiedy jednak lider jednej z partii politycznych w Polsce poprzez swoisty happening chce przypomnieć o tym rządzącym, nagle okazuje się, że najważniejszym newsem jest to, iż nie dokonał on zakupu w najtańszym sklepie, że hienowato wykorzystuje „przejściowe trudności”, a nadto dzieli jak zwykle społeczeństwo na biednych i bogatych, uwłaczając tym pierwszym, że kupują w dyskontach. I nikt już nie narzeka na drożyznę, tylko na „strasznego Kaczora”. Pies z kulawą nogą nie zapyta premiera o podwyżki, a jego hasełko o zwalczaniu spekulantów podchwytują natychmiast wszelkiej maści pisarzyny. Ale przecież dzieje się to w kraju, gdzie redaktor jednej ze stacji telewizyjnych przymyka oko i przełyka spokojnie stwierdzenie, że „moralnym” człowiekiem jest Jerzy Urban, a Jan Paweł II był „niemoralny”.
Bo jak nie, to mnie popamiętacie
Taki to już kraj. Były prezydent Lech Wałęsa straszy historyków, że jeśli nie odwołają swoich tez o jego przeszłości, to wszystkich ich pozwie do sądu i niestraszny mu będzie nawet „Sztrasburg” (pisownia oryginalna z jednego bloga pewnego doktora honoris causa i to w wersji multiplex). A jeszcze nie tak dawno przekonywano nas, że aktami IPN-u winni zająć się historycy, a nie politycy. Że przecież chodzi o prawdę historyczną, a nie instrumentalne wykorzystywanie archiwów SB. Dzisiaj na wolność badawczą powołuje się jedynie zamorski Gross, gdy właśnie historycy wytykają mu braki warsztatowe. On może wydawać „wybrakowane” książki, a historycy straszeni są ciąganiem po salach sądowych.
A wszystko pozostanie po staremu…
Tragedią naszych czasów jest to, że nie umiemy już rozmawiać. I to nie z powodu wzajemnych niechęci czy animozji, ile raczej z tego, że język debaty zastąpił dziennikarski bełkot. Biblijnie stwierdzając: po prostu przecedzamy komara, a przepuszczamy woła. Tylko że takie podejście sprawia, iż zasadniczym znamieniem naszych wzajemnych odniesień, jak i relacji do wspólnej ojczyzny, staje się chęć zwyciężenia za wszelką cenę, nawet za cenę prawdy. A to jest fundamentem nieufności wzajemnej, choć w pewnym expose słyszeliśmy kilkadziesiąt razy wezwanie do zaufania. Ale cóż, widocznie ludzie są omylni. Bo z wrodzonej mi niewinności nie podejrzewam, że perfidni. Zresztą po cóż mieli by to robić? Chyba nie po to, by oszukać społeczeństwo…?
ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 13/2011