Pewien drwal musiał bardzo ciężko pracować. Całe dnie spędzał w lesie, ścinając drzewa. Okropnie przy tym narzekał na zmęczenie. Zapytany o jego przyczynę, odpowiedział: „Wszystko przez to, że moja siekiera jest taka tępa! – Dlaczego jej zatem nie naostrzysz? – zapytał rozmówca. – Widzisz – padła odpowiedź – jestem tak zajęty, że nawet na to nie mam czasu!”.
Ta historyjka świetnie nadaje się na ilustrację postawy, jaką wielu ludzi przyjmuje wobec modlitwy. Twierdzą oni mianowicie, że nie modlą się, gdyż są bardzo zapracowani. Obowiązki i zajęcia wypełniają cały dzień tak szczelnie, że na modlitwę po prostu nie starcza już czasu…
Bardzo łatwo wpaść w pułapkę takiej właśnie nadaktywności. Jeśli przy tym nasze działanie dotyczy spraw Bożych, budowania dobra, tym łatwiej sami siebie usprawiedliwiamy. Można przecież sobie wytłumaczyć, że Pan Bóg doznaje większej chwały przez nasze dobre czyny niż przez nasze modlitwy. Takie podejście jest błędne. Skupiając się tylko na zewnętrznych efektach swojego działania, bardzo łatwo wpaść w pychę i wszystkie ewentualne sukcesy przypisać własnej mądrości. Tymczasem praca – jeśli jest poprzedzona modlitwą – nabiera wartości szczególnej. Modlitwa wycisza nas i porządkuje wnętrze. Uświadamia ludzką niewystarczalność i otwiera umysł na światło Boże. Ponadto, jeśli stanie się dla nas czymś ważnym, od czego rozpoczynamy planowanie dnia, szybko zauważymy dziwną rzecz: otóż nie tylko okaże się, że można było na nią znaleźć czas, ale tego czasu robi się więcej! Zauważymy, jak Pan Bóg sam zaczyna porządkować nasz czas, podsuwać rozwiązania problemów i prowadzić sprawy do szczęśliwego końca. W tym momencie przypomina mi się błyskotliwe powiedzenie kard. Lustigera, który wyznał kiedyś dziennikarzom: „Ja nie mam czasu na modlitwę… Ja sobie go po prostu biorę!”.
Oczywiście, nie zawsze modlitwa jest czymś łatwym i przyjemnym. Zdarza się, że uniknąwszy pułapki nadaktywności i braku czasu, wpadamy w drugą: w pułapkę zniechęcenia. „Próbuję się modlić, ale mi to nie wychodzi. Ta modlitwa nic mi nie daje, jest oschła i bezwartościowa” – mówimy nieraz.
Ta pułapka jest bardzo niebezpieczna. Prędzej czy później jednak każdy musi się z nią zmierzyć. Bywa tak, że przez jakiś czas nasza modlitwa jest bardzo radosna, wręcz mistyczna. Mamy wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w przedsionku nieba. Wtedy nikt nie musi nam o niej przypominać ani do niej zachęcać. Po jakimś czasie przychodzą trudności, rozproszenia, kłopoty z koncentracją, oschłość. Rozpaczliwie próbujemy odnaleźć w sobie dawny entuzjazm – bez skutku. Mamy wrażenie, że otacza nas ciemność, a słowa, które kierujemy do Boga, wydają się padać w pustkę. „To nie ma sensu” – stwierdzamy w pewnym momencie i przestajemy się modlić.
Czy rzeczywiście taka modlitwa jest bezwartościowa? Śmiem twierdzić, że w oczach Bożych właśnie ona ma największą wartość! Jeśli modlitwa sprawia nam radość – jaka jest nasza zasługa w tym, że się modlimy? Jaki trud? Co innego, gdy każda sekunda przed Bogiem jest rozpaczliwą walką ze zniechęceniem. Bo cały problem polega na tym, że wartości modlitwy nie można mierzyć miarą zewnętrznych wzruszeń. Tak naprawdę to nie my się modlimy, ale Duch Święty modli się w nas. Wszak bez jego pomocy nie możemy powiedzieć: PANEM JEST JEZUS (por. 1 Kor 12,3). Gdy zaś nie umiemy się modlić jak trzeba, „sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, jakich nie można wyrazić słowami”. (…) To On sprawia, że nasze modlitwy są miłe Bogu. Tak więc jedyną rzeczą, jaką możemy od siebie na modlitwie ofiarować, jest nasza wytrwałość i staranie. Im więcej modlitwa sprawia nam bólu i trudności, tym jest piękniejsza w oczach Bożych i bardziej owocna.
Na drodze modlitwy napotkamy wiele pułapek. Mistrzem w ich zastawianiu jest szatan, który zrobi wszystko, by człowieka z tej drogi zawrócić. On wie, że człowiek, który się nie modli, zdaje się tylko na swoje siły. Ten, który zgina kolana przed Bogiem w geście uznania swojej niemocy – staje się mocarzem zdolnym pokonać wszystkie trudności. Dlatego nie szukajmy tłumaczeń i pretekstów do rezygnacji z modlitwy – zróbmy raczej wszystko, by stała się ona treścią naszego życia.
KS. ANDRZEJ ADAMSKI
Echo Katolickie 33/2010