Autor: Agat.
Świadectwo uczestniczki Rekolekcji ONŻ
Wakacje 2009 były dość dziwnym przełomem w moim życiu. Przymusowa rezygnacja ze współpracy ze spowiednikiem, pierwszy wyjazd na rekolekcje, przeprowadzka… To wszystko było dla mnie tak trudne, choć mogłoby się wydawać prozaiczne. W tym wszystkim zagubiłam się i straciłam więź z Bogiem, jaką miałam choćby w maju. Klepałam regułki jak mantrę, w nadziei, że beznamiętne odmawianie kolejnych „Zdrowasiek” znów sprowadzi mnie na drogę przepełnioną kontemplacją nad życiem, które otrzymałam od Niego.
Pierwszym wyzwaniem był sam dojazd. Osiemnaście godzin w dusznym pociągu… Jednak tak naprawdę nie to było istotne. Senność od razu znikła po przyjeździe, nie miałam ochoty pójść spać, pomimo tego, że głowa sama leciała. Pierwszą czynnością w domu rekolekcyjnym było… odmówienie Jutrzni. To mnie dodatkowo uskrzydliło na cały dzień, słowa psalmów przeplatały się pomiędzy antyfonami, zawołaniami… Wiadomo, tzw. dzień Zero. Tak naprawdę jeden z luźniejszych. Pod wieczór sama zaczęłam się zastanawiać, co ja tu robię, jaki jest w tym wszystkim sens, co ma oznaczać ten grafik, który wręcz gryzł w oczy i dlaczego są takie a nie inne zasady… Byłam przygotowana na to, że są to REKOLEKCJE, a nie obóz wędrowny, wiedziałam na Kim powinnam się najbardziej skupić, jednak nie widziałam w pewnych czynnościach sensu. Na drugi dzień od rana moje wątpliwości się rozwiały, pomimo wczesnej pobudki, coś mnie wręcz ciągnęło do kaplicy. Teraz już wiem, że to „coś” to potrzeba (wręcz chorobliwa) modlitwy. Bliskości z Nim. Jednak nadal coś mi nie pasowało, coś chciałam ustawiać według moich zasad… Po co jest to Silentium Sacrum? – pytałam i siebie i moją animatorkę. Przez pierwsze cztery dni nie potrafiłam tego przestrzegać, może inaczej, nie widziałam w tym żadnego sensu. Powtarzałam sobie, że jeśli Bóg chce mnie spotkać, ze mną porozmawiać, nie będzie Mu nic przeszkadzać! To, czy napiszę jednego, dwa smsa, to że porozmawiam ze współlokatorkami, nijak się ma do tego, że się odcinam od Boga… Wściekałam się momentami na to, że z przyjaciółkami, które były na drugim stopniu, które były jakieś sto metrów oddalone ode mnie i które przede wszystkim przebywały non stop w tym samym budynku, mam mniejszy kontakt niż tu, w mojej miejscowości, gdzie mieszkamy na dwóch różnych, oddalonych od siebie o przeszło 4 km dzielnicach.
No i nadeszły tajemnice bolesne… Jak grom z jasnego nieba, spadł ponury nastrój na posiłkach, czułam od samego rana, że te pięć dni będzie całkowicie innych. Wiedziałam też, że od dziś, co wieczór będzie adoracja Najświętszego Sakramentu. Cieszyłam się, jak małe dziecko. Wieczorna modlitwa łączyła się z adoracją. Zaraz po jej zakończeniu, wychodziłam z kaplicy, by ochłonąć, porozmyślać w ciszy, w swoim pokoju o tym, co mnie gryzie, jakie mam problemy… I szłam do kaplicy, gdy już większość wyszła. Siadałam na wybranym już przez siebie miejscu i adorowałam… Wtedy czułam się, jakby On z Hostii na mnie patrzył, czułam się, jakby mnie obejmował… Czułam się rozumiana i przede wszystkim kochana. Tak naprawdę wtedy nauczyłam się modlić, naprawiłam to, z czym przed przyjazdem miałam problem.
Przełomowy moment? Droga krzyżowa. Ślad losu. Taka kulminacja wszystkiego. To właśnie wtedy poczułam się naprawdę kochaną i to tak wielką miłością… Emocje wzięły górę i zaczęłam płakać. Jednak nie w taki sposób, w jaki mi przychodziło zazwyczaj płakać na Drogach Krzyżowych, tylko po prostu, ze wzruszenia, ze szczęścia, z poczucia bliskości Stwórcy… Było to dla mnie o tyle mocniejsze przeżycie, że w życiu osobistym nie odczuwam miłości ojcowskiej, właśnie ją zastępuje mi bezgraniczna, idealna miłość Boga. To właśnie dzięki, lub przez to, że mój Tata odszedł ode mnie i nie chce się ze mną kontaktować, odnalazłam Boga, wróciłam na dobrą drogę, drogę światłości, która niejednokrotnie zawija się i wiedzie poprzez piargi i zarasta kosodrzewiną, od której nieustannie odchodzą proste, szerokie ścieżyny prowadzące w dół. Kiedy już nie ma się siły i chce się poddać, one się pojawiają… Takie łatwe do obrania… Niejednokrotnie je wybieram.
Od pierwszego dnia tajemnic bolesnych, Sacrum Silentium zostało przeze mnie ogołocone z niejasności. Po adoracji wracając do pokoju byłam naelektryzowana słowami, nad którymi dane mi było kontemplowanie, w głowie powtarzały się pojedyncze wersy z Pisma Świętego i czułam, że On kroczy obok mnie. Trzyma mnie za ramię. Nie chciałam tego niszczyć, brudzić słowami skierowanymi do kogoś innego, nie chciałam zajmować tym wszystkim umysłu, by przez przypadek nie odrzucić Jezusa na dalszy plan. Pomimo wielu niejasności, wątpliwości z mojej strony dotyczących ogólnie wspólnoty, jaką zawiązaliśmy w Łomnicy dziękowałam nieustannie Bogu za każdą osobę, którą poznałam i niewątpliwie, nasz oazowy slogan: DOBRZE, ŻE JESTEŚ, mogłam śmiało powiedzieć do każdego z osobna. Z głębi serca. I za ten cały czas i przeżycia z nim związane:
Chwała Panu!