
Niekiedy w jednym przedziale można znaleźć przekrój polskiego społeczeństwa: podróżują biznesmeni w sprawach służbowych, a ich celem jest przeważnie Berlin; germaniści na szkolenia, warsztaty lub wymiany uniwersyteckie; pracownicy długo- lub krótkookresowi, zazwyczaj zatrudnieni w kopalniach w Zagłębiu Ruhry, zatem ich celem jest Düsseldorf, Dortmund i okolice.
Zacznę od tej ostatniej grupy, jako że charakteryzuje się przeciwstawnymi cechami. Polacy mieszkający na stałe w Niemczech, zarówno ci, którzy wyemigrowali w latach 80., jak i ci, którzy wyjechali przed kilkoma laty, wybudowali w Niemczech dom, wychowali w Niemczech swoje dzieci, tak doskonale wpisali się w niemieckie społeczeństwo, że trudno ich odróżnić od Niemców. Są bardziej niemieccy niż sami Niemcy.
Już dawno odkryłem, że Polacy potrafią się zintegrować w obcym kraju bardziej niż jakikolwiek inny naród. Polacy z Niemiec mówią perfekcyjnie po niemiecku, nawet z akcentem przynależnym regionowi, w którym żyją. Na przykład ci z Zagłębia Ruhry mają silniejszy akcent niż ja! Do tego znakomicie orientują się w sprawach polskiej polityki, gospodarki, edukacji – lepiej niż Polacy mieszkający w Polsce. Są oni również w większości praktykującymi katolikami, którzy znają przynajmniej podstawy społecznej nauki Kościoła co do aborcji, in vitro, antykoncepcji czy świętowania niedzieli. Oczywiście nie wszyscy, niemniej udało mi się zaobserwować powyższą tendencję u bardzo wielu napotkanych osób.
Ciekawą grupę stanowią również Polacy pracujący czasowo w Niemczech, nawet jeśli niekiedy chodzi o 20 lub więcej lat. Chodzi mi tu głównie o Polaków zatrudnionych w niemieckich kopalniach. Niedawno miałem okazję podróżować pociągiem z mężczyzną, który po 30 latach pracy w kopalni w Dortmundzie za zaoszczędzone pieniądze kupił spory kawałek ziemi na Mazurach i postawił dom. Wkrótce przechodzi na emeryturę. Stwierdził: „Podczas gdy moi niemieccy koledzy z kopalni będą na emeryturze siedzieć w ciasnym mieszkaniu wdychając dym fabryk, ja będę łowił w jeziorze ryby i rozkoszował się zasłużonym odpoczynkiem na łonie natury i w moim pięknym, dużym domu”. Bardzo spodobało mi się podejście owego górnika, którego słów nie uważam ani trochę za obrazę w stosunku do Niemców, ale za wyraz roztropności, o której czytamy tak wiele w Biblii.
Co do germanistów, pracujących zazwyczaj jako nauczyciele niemieckiego w szkołach bądź wykładających na uniwersytetach, to cechuje ich jedna rzecz: wszyscy przyznają, że nie zarabiają w Polsce wystarczająco, aby móc przynajmniej raz w roku wybrać się do Niemiec. Korzystają więc jak tylko się da z zaproszeń na opłacone konferencje czy warsztaty. To przykre, żeby profesora-germanistę nie było stać na częstsze wyjazdy do Niemiec w celu przecież – tak czy owak – poszerzania wiedzy i bycia na bieżąco z wydarzeniami kulturalnymi i społecznymi.
O biznesmenach nie wspomnę, gdyż rozmowa z nimi to ich własny monolog pełen peanów na cześć dobrobytu w Polsce i w Niemczech. Raz jeszcze potwierdzają się słowa ks. Józefa Tischnera – że tylko poprzez osobiste spotkanie i dialog z drugim człowiekiem można prawdziwie stać się uczestnikiem jego radości i bólu, po prostu jego rzeczywistości.